Moja droga eL,
Kończy się rok akademicki, a
właściwie już się skończył. To przypomniało mi o paru ostatnich miesiącach gdy
…co tu dużo ukrywać … przechodziłam lekki kryzys egzystencjonalny … To pewnie
sprawa wieku i choć nie kupiłam sobie co prawda czerwonego sportowego auta ani
nie przeszłam odmładzających operacji plastycznych to dużo …może za dużo …
niestety myślałam.
Myślenie nie zawsze, jak się
okazuje, jest rzeczą pozytywną ….czasami prowadzi do rozterek a te z kolei do
lekkich form depresyjnych …. Ale nie martw się! Ze mną jest wszystko w
porządku. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Moje myślenie zaprowadziło mnie
jednak na lekkie manowce i w pewnym momencie doszłam do wniosku, że tak
właściwie to ja nic nie umiem a zawód, który wykonuję do niczego i nikomu tak
naprawdę nie jest potrzebny. No bo , jakby tak popatrzeć na to co robię … to co ja tak właściwie
umiem? Inżynier buduje coś tam; lekarz leczy czasami nawet ratując życie;
prawnik pomaga przejść przez meandry i zawiłości prawa a archeolog znajduje
pozostałości dawnych cywilizacji tłumacząc tym samym naszą tutaj obecność.
Każdy z tych zawodów wymaga wiedzy, wykształcenia i doświadczenia a przeciętny
Kowalski, który 5 miesięcy pracował na zmywaku w Anglii, jeżeli to jego jedyne
doświadczenie to żadnego z tych zawodów wykonywać nie może.
A mój zawód? Cóż! Ja znam tylko
język. Tak samo jak co drugi przeciętnie wykształcony człowiek oraz
przynajmniej 1/3 globu. Co z tego, że znam go lepiej? Co z tego, że czuję
różnicę pomiędzy czasami czy słowami? Co z tego, że odróżniam jego barwy i
odcienie a sarkazm w nim wyrażony nie ma przede mną żadnych tajemnic. Dla przeciętnego człowieka to i tak jest
absolutnie obojętne, bo skoro w swoim własnym języku czasami lub często robi
błędy, to co za różnica czy robi je w obcym czy też nie.
Bo język to coś tak bardzo
ulotnego, nieuchwytnego i niewymiarowego, że każdemu się wydaje, że można się
go nauczyć w pół roku a co najbardziej przerażające … że można go kogoś nauczyć
samemu nie do końca go znając. Jeżeli
inżynier popełni błąd to konstrukcja się zawali. Jak lekarz popełni błąd to pacjent
umrze …. A jak osoba ucząca nas języka popełni błąd to co się stanie?
Praktycznie nic. To że człowiek ma wtedy ogromną szansę mówienia językiem z pod
budki z piwem to przecież nie jest istotne skoro i tak tego nikt nie zauważy. W
końcu wszyscy będą tak mówić.
Czy to w ogóle jest ważne? Pewnie
nie. W końcu co za różnica jakim językiem mówi lekarz byle dobrze leczył. Język
i jego poprawność zeszły na dalszy plan. A jaka szkoda! Kiedyś rozpoznawało się
klasę, urodzenie, wykształcenie, pochodzenie i miejsce zamieszkania człowieka, tylko
poprzez słuchanie tego jak on mówi. A teraz? … szkoda nawet gadać.
Dlatego ludzie przestali zwracać
uwagę na to kto ich uczy i jak ich uczy. Najbardziej poszukiwani są „nejtiwi”
;-) i nie istotne, że w swoim kraju taki „nejtiw” jest mechanikiem samochodowym
ze średnim wykształceniem. Jest „nejtiwem”.
Uczenie kogoś języka zostało zepchnięte do rangi zawodu nie wymagającego
kwalifikacji. Ile to ja razy słyszałam, że ktoś uczy języka bo był w Stanach. A
jak długo? O! długo! Pół roku. A jakie ma kwalifikacje? No przecież chodzi na
lektorat! Ciekawe jaką ma z tego lektoratu ocenę?
Czy ktoś na to wszystko zwraca
uwagę? Już nie! Bo w modzie jest przeciętność i wszystko co szybkie, gdzie
można wykazać postęp. Szybciej, prędzej a to, że po łebkach ? … Who cares!!!
I stąd mój kryzys. No bo po co ja
się uczyłam tyle lat? Po co uczyłam się metodyki, gramatyki historycznej,
literatury, historii, kulturoznawstwa, psychologii, nie mówiąc o dziesiątkach
szkoleń w kraju i za granicą … czy studiach podyplomowych ….. Umiem tyle samo
co ten, który pół roku pracował na zmywaku w Anglii …. Znam język … a
przeciętny człowiek i tak nie zauważy różnicy.
I jak tu nie popaść w kryzys ….
#uczeniejezyka #jezykobcy #nauczycielejezykaobcego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz