Translate

niedziela, 30 listopada 2014

No bo ja nie istnieję ....

Nigdy nie przypuszczałam, że sprawy jak najbardziej oczywiste dla mnie, dla innych mogą okazać się zupełnie niezrozumiałe. A jednak! Jakieś cztery tygodnie temu wybrałam się na drugi koniec świata tzn do zakątka Krakowa do którego nigdy nie jeżdżę. No bo po co, skoro tam nic interesującego nie ma.  Po trzech przesiadkach i prawie straconej godzinie wkroczyłam wreszcie do instytucji rozsyłającej po mieszkaniach prąd ( nie będę wymieniać nazwy, żeby nie robić kryptoreklamy, chociaż może i ona byłaby krypto ale na pewno nie reklama ).

Wcześniej co prawda usiłowałam porozmawiać z Bardzo Miłą Panią przez telefon, ale niestety, okazało się że są rzeczy, których za nic w świecie przez telefon wytłumaczyć się nie da. Jedną z takich spraw jest fakt moich różnych zmian nazwiska, pozostając ciągle jednak przy jednym i tym samym członie. Po urodzeniu zostały mi dane dwa nazwiska; a popełniając błąd zamążpójścia (przez wzgląd na męża trzeba było przyjąć też jego nazwisko ) z jednego swojego musiałam zrezygnować. Po powrocie do rozumu postanowiłam pozostać przy jednym z moich  oryginalnych panieńskich. Proste? Proste! No jak się okazuje nie dla wszystkich bo BMP za nic w świecie nie była w stanie zrozumieć, że ja to ja, i osoba wpisana na rachunku to też ja. Nieistotne było to, że obie te osoby posiadają to samo imię ( w końcu nie takie znowu częste), ten sam pesel i ten sam adres zamieszkania.  Skoro nie chcę się przedstawić z tego drugiego, dla mnie już nieistniejącego nazwiska to znaczy, że ja nie istnieję …. I już!
Tak więc wybrałam się na ten koniec świata i po odstaniu swoich minut w kolejce, usiadłam naprzeciwko następnej Bardzo Miłej Pani.  Po pięciu minutach tłumaczenia zauważyłam widoczne niezrozumienie w jej oczach, w których można było dostrzec również lekkie przerażenie i ogromne wołanie o pomoc. Trafił jej się ciężki klient ! Na nic się zdało tłumaczenie, że ja już dobre parę lat temu składałam wniosek o zmianę nazwiska na kontrakcie posyłając wszelkie stosowne papiery. BMP nic z tego nie rozumiała. No bo to jest skomplikowane. Prawda? No chyba tak. Sprawa moich nazwisk trwała chyba z godzinę i gdy BMP myślała, że się mnie już pozbędzie wyskoczyłam z pytaniem:
- Czy mogę się rozliczać co miesiąc?
Cóż za niefortunne pytanie! Jak można zadawać takie skomplikowane zagadki osobie, która po godzinie męczarni z moimi nazwiskami ( bo co za idiota nadaje dziecku dwa nazwiska ) musi jeszcze odpowiadać na następne , na które -  jak się okazało - kompletnie nie zna odpowiedzi.
- Nie – usłyszałam
- A to czemu? – zapytałam dobijając tym samym BMP
- Bo nie mamy tego w ofercie! – odparła szybko lekko podnosząc już na mnie głos.
- A jest Pani tego pewna? – spytałam. Za nią a naprzeciwko mnie wisiał ogromny plakat informujący o takiej właśnie ofercie – Proszę się w takim razie odwrócić.
Zbladła, zaczęła coś stukać w komputerze i nagle ni  stąd ni zowąd zapytała.
- A stan licznika Pani ma?
Ha! Oczywiście, że miałam. Byłam przygotowana skoro wiedziałam, że za nic w świecie nikt mnie więcej nie wyciągnie na ten koniec świata!
- To się nie zgadza – powiedziała mi triumfalnie po spisaniu stanu – stan, który Pani podała jest mniejszy od tego co my mamy zapisane.
Zgłupiałam. Faktycznie. I to o dobre parę tysięcy KW. Ale coś mnie tknęło, bo parę miesięcy temu przyszli z tej firmy i zmienili mi licznik na nowy. Ten odczyt w ich bazie był ewidentnie ze starego licznika.
I się zaczęło! No bo ja nie mam nowego licznika! A to, że z niego spisałam i to, że jej go opisałam to mnie się tylko tak wydawało. Tłumaczyłam jej krok po kroku kiedy byli, co zrobili, jak wymieniali etc. Tłumaczyłam tak spokojnie jak tylko nauczyciel jest w stanie tłumaczyć coś niedorozwiniętemu dziecku. A ona swoje! Ja nie mam nowego licznika, to co spisałam to ja tego nie spisałam a w ogóle to się mylę ….  i już.
- A dlaczego Pani tak myśli? – zapytałam już lekko zirytowana
- Bo ja go nie mam w komputerze
No tak! Pomyślałam. Ta BMP była w wieku pokolenia dla którego jeżeli czegoś nie ma w komputerze to znaczy, że to coś nie istnieje. No w sumie – dlaczego ja się tego dotąd nie domyśliłam?
- Skoro mówię, że nie ma tego w komputerze, więc Pani nie może go mieć, to tak jest – powiedziała mi już ewidentnie wściekła, że tak oczywistą rzecz musi tłumaczyć  blondynce , w dodatku z odchodzącego już pokolenia dinozaurów epoki przed-komputerowej.
No i co z taką zrobić? Wzięłam baaaaaardzo głęboki oddech i nauczycielskim głosem nie znoszącym sprzeciwu zakomunikowałam jej, że jeżeli zaraz gdzieś nie zadzwoni i nie wyjaśni tego w tempie natychmiastowym  to te gremliny co siedzą jej pod biurkiem zjedzą ją żywcem a Harry Potter zamieni ją w nocnik. Nic innego nie przyszło mi do głowy ale BMP i tak nie zrozumiałaby sarkazmu. Z nadęta miną wykonała parę telefonów i cóż się okazało? …mam nowy licznik tylko ktoś zapomniał go wstukać do komputera. Hurra! Odetchnęłam, podziękowałam BMP za mile wspólnie spędzone przedpołudnie i wróciłam do domu.

Ale to nie koniec. Minęło cztery tygodnie.  Mogę się już co prawda dostać na Biuro Obsługi Klienta Online ale nadal mam stare nazwisko i stary licznik. Napisałam już pięć maili, tłumacząc o co chodzi i za każdym razem okazuje się, że ja to nie ja a tak w ogóle to nie mam nowego licznika. Ostatni mail posłałam ponad tydzień temu. Już nie przebierałam w słowach. Nadal czekam na odpowiedź…..


czwartek, 27 listopada 2014

Thanksgiving czyli God Bless America

Przy okazji różnych lekcji, gdy pytam o potrawy z innych krajów, słyszę całą litanię wspaniałości. Każdy zna włoskie spaghetti, risotto czy pizzę, francuskie ślimaki i żabie udka, hiszpańskie Paellas, gazpachos czy tortillas. Gdy jednak pytam o potrawy typowo amerykańskie od razu słyszę śmiech i zawsze, ale to zawsze … pojawia się sławetny hamburger … no czasami zamieniony na cheeseburgera.
Otóż nie moi drodzy! To nie jest amerykańskie jedzenie! Dzisiaj obchodzimy jedno z największych amerykańskich świąt – Thanksgiving czyli Święto Dziękczynienia. Dlatego też pomyślałam, że warto opisać taki typowy amerykański obiad jaki serwuje się tego właśnie dnia, będąc wdzięcznym za wszystko co stało się w roku ubiegłym.
Z historycznego punktu widzenia pierwszy obiad od którego cała tradycja powstała, według źródeł, składał się z kaczek, sarniny, ryb, homarów, krewetek, rożnego rodzaju jagód oraz dyni. Pycha? Prawda? Niewiele ma to wspólnego z hamburgerami.
Ale zacznijmy od tego czym zachwycać się będą dzisiaj Amerykanie zasiadając do stołu. Zacznijmy więc od gwiazdy wieczoru czyli wspaniałego indyka.  Upieczony w całości, serwowany na ogromnych, tylko w ten dzień używanych  tacach, zawsze zostaje wniesiony do jadalni, gdy już wszyscy zasiądą do stołu a obowiązkiem głowy domu jest przy zachwycie obecnych biesiadników pokroić go tak aby wszyscy dostali to co najlepsze. Indyk musi być oczywiście upieczony z nadzieniem, które tradycyjnie zawiera w sobie mieszankę kukurydzy, grzybów, selera, cebuli,  szałwii i jagód z kukurydzianym chlebem.  Obiad świąteczny nie byłby prawdziwie amerykański gdyby do indyka nie serwowano żurawiny ( moja babcia zawsze na to mówiła albo gogodze albo brusznice ) oraz ciemnego, pysznego sosu gravy. Obowiązkowym daniem jest też zupa dyniowa, na którą przepis zamieszczam poniżej. Do tego na świątecznym stole zawsze goszczą ubite na krem ziemniaki, bardzo często podawane są też słodkie ziemniaki w pomarańczowo – złocistym kolorze , zielona fasolka z tymiankiem, rozmarynem oraz szczypiorkiem posypana szalotką i skropiona oliwą oraz marchewka smażona na oleju kokosowym z dodatkiem miodu, pieprzu Cayenne oraz pietruszki. Wszystko to zjada się ze świeżo upieczonym, domowym chlebem kukurydzianym a na deser zawsze serwowane jest ciasto dyniowe oraz szarlotka ze świeżo ubitą śmietaną. 
Dzisiaj w każdym amerykańskim domu takie pyszności znajdą się na świątecznym stole a każdy szanujący się Amerykanin, będąc wdzięcznym za dary roku poprzedniego, w gronie rodzinnym spędzi ten wieczór objadając się typowo amerykańskim jedzeniem ( nie hamburgerami! ) .  Będąc wdzięczną za to wszystko co mnie spotkało, tak samo zrobię to dzisiaj ja. :-D
Zupa dyniowa:

Na oliwie należy zeszklić pokrojoną cebulkę. Dodać do niej pokrojoną w małe kawałki dynię, masło, pokrojoną marchewkę i dwa plasterki imbiru. Polać to świeżym sokiem pomarańczowym. To wszystko smażyć jakieś 10 minut a następnie zalać bulionem ( może być warzywny ) i zagotować. Gotować mniej więcej 20 minut a potem dodać resztę soku pomarańczowego, śmietanę, doprawić do smaku pieprzem, solą  i dokładnie zmiksować. Gotować jeszcze przez jakieś 5 minut. Serwować ze śmietaną, można posypać zmielonymi orzechami lub pestkami słonecznika. Pycha!!!!!!!

sobota, 22 listopada 2014

Sobotnie przedpołudnie ... IKEA :-(

Sobota … wolne … więc po śniadaniu postanowiłam nie siedzieć w domu. Pogoda też nie bardzo sprzyjała jakimkolwiek spacerom a w domu panuje absolutny deficyt półek … jedyne co wpadło mi do głowy to wielki napis IKEA!  Uzbroiłam się w wygodne buty, torebkę przewiesiłam przez ramię i z uśmiechem na ustach pojechałam do tego wymarzonego wielko-podłogowego i pełnego cudownych rzeczy, których de facto nikt nie potrzebuje, sklepu.  Dlaczego z uśmiechem? Bo wreszcie wyobraziłam sobie, że pomimo prawie dziesięciu po brzegi załadowanych regałów, książki piętrzą się we wszystkich miejscach mieszkania a podwójna wieża, która sukcesywnie rośnie przy moim łóżku grozi zawaleniem w najbardziej pewnie nieodpowiednim momencie. Patrząc codziennie na tą wieżę  doszłam do wniosku, że budowniczy byłby ze mnie żaden. Te mniejsze książki są na spodzie a ja mam ostatnio tendencje do kupowania takich większych i grubszych, które po przeczytaniu trafiają na wierzch rzeczonej wieży. Całkowicie to z mojej strony bezmyślne! A potem się dziwię, że wieża się chwieje i grozi zawaleniem. Chociaż … jak wreszcie się zawali to poukładam książki od największej do najmniejszej ….NIE! Nie poukładam ! … właśnie dlatego się uśmiechałam i właśnie dlatego pojechałam dzisiaj po raz pierwszy od dobrych 5 lat do tego miejsca gdzie … wszystko jest.  

Zaparkowałam samochód …ha! …nie tak szybko … jakiś dobry kwadrans zajęło mi znalezienie miejsca parkingowego i zaparkowałam samochód w takim miejscu, że właściwie mogłabym go wcale nie zabierać z pod domu. Zamknęłam drzwi od mojego autka i w tym samym momencie już poczułam się zmęczona … a czekało mnie jeszcze przejście przez cały sklep czyli mniej więcej jak z Krakowa na Śląsk i z powrotem.  Półki znalazłam mniej więcej w połowie jednej z kondygnacji po przejściu przez sypialnię, jadalnię, pokój dzienny i paru jeszcze działów, na których prawie wszystkie rzeczy krzyczały do mnie „weź mnie …na pewno ci się przydam!”. Dlatego nie bywam w tym sklepie. Wykupiłabym pewnie z połowę, gdybym tylko mogła!!!!

Dotarłam, wybrałam, zmierzyłam, oglądnęłam z każdej strony i zaczęło się szukanie pani w żółtej bluzce lub podkoszulku ( ta w pomarańczowym zajmuje się czym innym) żebym mogła tą półkę kupić. Zaczepiłam parę osób na żółto, ale dopiero trzecia okazała się tą kompetentną osobą, wiedzącą wszystko. Okazało się więc, że oczywiście mogę zamówić transport i że nie ma sprawy. I że on kosztuje 50 złotych. Na moje pytanie czy panowie wniosą mi te paczki do domu, dowiedziałam się, że owszem ale za dodatkowe 40 złotych. Czyli, że wypakują na ulicy i zostawią? Nie! Zaniosą do pierwszego zadaszonego miejsca. Aha! To się robi już 90 złotych. No i jeszcze te półki są na regale XXXX na miejscu YYYY. No i co z tego? Zapytałam.  No bo trzeba to samemu sobie zdjąć z regału i zanieść ( zawieźć )  tym panom od transportu a oni zawiozą ci to do domu i zostawią w pierwszym zadaszonym miejscu. A zdjęcie z regału ile kosztuje? Zapytałam już naprawdę wkurzona. 45 złotych. Zdjęcie z regału i zawiezienie 40 metrów dalej? Dokładnie!

Zrezygnowałam. Prawie 150 złotych za to, że mi tą półkę dostarczą pod drzwi. Po moim trupie! Jako, że jestem kobietą całkowicie samowystarczalną … więc sobie poradzę. Bez łaski!!!! Przeszłam przez następne parę kilometrów torując sobie drogę w oszalałym tłumie ludzi, którzy jak zahipnotyzowani, z rozdziawionymi ustami snuli się po tym wielko-podłogowym królestwie jakby widzieli takie cuda po raz pierwszy w życiu albo jakby było to genialne miejsce na sobotni spacer z dziećmi. Czy naprawdę wszyscy muszą chodzić jak otumanione ślimaki w zalewie? Dotarłam do regału XXXX, miejsca YYYY, znalazłam ogromny wózek i siłą swoich 58 kilogramów zamachnęłam się by podnieść  część z mojego nowego regału…. I wtedy poczułam, że ten regał waży chyba więcej ode mnie. Do cholery! Ja sobie nie poradzę? Poradzę! Nawet gdyby miało mnie to zabić! Chwilę to trwało ale się udało. Dwie potężne paczki wylądowały na wózku i wreszcie nadszedł czas by z tego miejsca zniknąć. To wcale jednak nie jest takie proste. Po drodze trzeba było przejść przez oferty „last minute”, „first minute” i zatrzęsienie baniek, choinek i światełek choinkowych ( mamy listopad!!!! ) i po następnej godzinie stania w kolejce do kasy, szarpania się z paczkami by wpakować je do samochodu, wreszcie odetchnęłam i ruszyłam w drogę do domu ( czekało mnie jeszcze wniesienie tych paczek do mieszkania – ale co tam!!! Pikuś! ) Ruszyłam z parkingu i wtedy okazało się, że chyba faktycznie dawno w tej okolicy nie byłam, bo nagle droga skręcała tylko w prawo i żeby pojechać w stronę domu muszę dojechać do ronda, objechać go na około i wtedy dopiero znajdę się na drodze w dobrym kierunku.  Aut tyle jakby cały Kraków postanowił właśnie tego dnia udać się na zakupy w te rejony a ja oczywiście ustawiłam się nie na tym pasie co trzeba. No bo nie wiedziałam!!!! Wrzuciłam kierunkowskaz w lewo i z jak najbardziej uroczym uśmiechem na jaki mnie stać, powolutku, chciałam aby mnie ktoś wpuścił bym mogła zmienić pas.

I wtedy zdarzyło się coś co przekonało mnie, że jednak zakupy trzeba zamawiać przez Internet z dostawą do domu i że w soboty nie należy jeździć na zakupy a już na 100 procent nie należy się zbliżać do miejsc gdzie większość krakowian spędza dzień wolny od pracy.


Bardzo przystojny młody człowiek, siedzący w dobrym samochodzie na numerach ewidentnie nie krakowskich, odpowiedział na mój uśmiech pokazując mi środkowy palec, po czym wychylił się przez okno i dowiedziałam się, że mam „Spi ……. jeb ….. kur …..”. Zatkało mnie . Zastanawiam się, że skoro tak mi się dostało za to, że chciałam się włączyć w ruch, to co by ten pan zrobił gdybym go np. wpychając się drasnęła?.  Obok tego „wyjątkowo dobrze”  wychowanego dżentelmena siedziała młoda kobieta a z tyłu małe dziecko. Brawo! Pomyślałam sobie. Cham w dobrym samochodzie to najgorsza rzecz pod słońcem. Popatrzyłam na niego tylko moim nielicznym studentom znanym wzrokiem i przepuściłam  …. dodał gazu by pokazać, że mój dwudziestoletni Merc to grat przy jego wypasionym … a nawet nie wiem czym …. I jeszcze raz pokazując mi środkowy palec … wjechał w samochód przed nim. … Jednak na świecie istnieje sprawiedliwość …czasami!!! A już myślałam, że będę miała zepsuty dzień :-D

środa, 19 listopada 2014

Makarony

Zadzwonił dziś do mnie Bardzo Miły Pan:

BMP: Dzień dobry, firma „Twój durszlak”, mamy dla Pani fantastyczną i niepowtarzalną ofertę! Za jedyne symboliczne promocyjne 500 złotych może nabyć Pani aż dwa wyjątkowe naczynia odcedzające w kolorze srebrzysty metalik rocznik bieżący dziurawione specjalną metodą….
Odkładam telefon. To znaczy odkładam go na półkę, akurat malowałam rzęsy. Kilka minut później wracam do „rozmowy”……
BMP:…i nie da się w nim przypalić makaronu!
JA: A da się w durszlaku coś przypalić?!
Pan zafurczał i natychmiastowo się rozłączył. Tym sposobem tajniki nie-przypalenia-czegokolwiek za pomocą srebrzystego metalika wciąż będą dla mnie zagadką. Być może przeszłabym nad tym do porządku dziennego gdyby nie natrętna myśl, że ktoś coś kiedyś…no tak! Lela…
         Tytułem wyjaśnienia: ja może nie jestem głównym pretendentem do zwycięstwa w programie „Ugotuj mi coś”, ale jest danie które po prostu dobrze mi wychodzi. Spaghetti Carbonara. Zdeklarowana fanką tego makaronu jest Lela, niestety często zapomina składników lub kolejności, co skutkuje telefonami w środku gotowania z pytaniami typu „jajko całe czy pół?” [i tak za każdym razem, pomimo próśb typu „zanotuj sobie wreszcie ten przepis!”].
Parę dni temu Lela doszła jednak do wniosku że już wie i pamięta, i zrobi sama. Nalała wody do garnka, znalazła durszlak, gaz, kuchenka...wtedy zadzwoniłam do niej ja w „bardzo ważnej sprawie”, a Lelka rączki ma dwie, więc postawiła na gazie co uważała za słuszne.
Swąd spalonego durszlaka jest potworny. I bardzo trudno jest się go pozbyć.


Dlatego chciałam wystosować mały apel: drogi BMP, odezwij się, ja nie skorzystam ale znam takich którym przyda się sprzęt kuchenny z oferowana przez was funkcją!

niedziela, 16 listopada 2014

Geometryczna asymetria ...

Po przesłuchaniu tych 6 minut ze trzy dni nosiłam się z tym, aby wreszcie się za to zabrać. Pusta, biała kartka leżała przede mną na biurku a ja …. no cóż! Robiłam wszystko aby nie zapełniać jej żadnymi słowami … tak więc zrobiłam pranie, poskładałam w szufladzie do której i tak nie zaglądam a na facebook wrzuciłam niezliczoną ilość kretyńskich obrazków … wszystko po to by po raz drugi i trzeci i czwarty nie słuchać tych 6 minut nagrania. Wreszcie jednak przyszedł ten dzień, kiedy nie było już wyjścia, bo jakiś karcący głos w mojej głowie krzyczał „Zabieraj się za robotę! Deadline!!!” … no i musiałam stawić czoła tłumaczeniu, które de facto powinnam była zrobić na wczoraj a najlepiej na zeszły piątek.
Cóż to takiego było? Można by pomyśleć, że jakieś wiekopomne dzieło albo co najmniej poezja. Z poezją nie stało nawet na jednej półce a czy było wiekopomne? Hm … to się dopiero okaże :-D  Otóż była to reklamówka jakiegoś tam osiedla ( nieistotne jakiego, bo one wszystkie i tak są do siebie podobne a przynajmniej w reklamówkach ) nowoczesnych mieszkań tzn. takich gdzie słychać co robi sąsiad za ścianą i gdzie można spokojnie zobaczyć co sąsiadka robi popołudniami  a gdy czujesz się samotny to wystarczy wyjść  na balkon i na wyciągnięcie ręki masz drugiego, co prawda obcego, ale bądź co bądź przedstawiciela homo zwanego sapiens, stojącego na sąsiednim balkonie.
Pan, który mi to zlecił , zastrzegł, że koniecznie ale to koniecznie reklamówka musi być przetłumaczona na język amerykański … no bo przecież każdy wie, że Amerykanie angielskiego nie rozumieją. Nie wiem jakie ten Pan ma pojęcie o różnicach językowych pomiędzy tymi dwoma językami i czy wie, że cały szkopuł tkwi w akcencie ( czego na piśmie nie widać) i w pisowni ( co jest kompletnie nieistotne skoro nagrywamy dźwięk) .  Miałam też nadzieję, że ten Pan, nazwijmy go  X, nie uważa, jak z resztą bardzo wielu ludzi, że język amerykański polega na nieużywaniu gramatyki ( bo po co) a ewentualne trzy czasy to zbytek ekstrawagancji ( można przecież używać jeden, ten najprostszy, a do niego dodać słowa typu „jutro” albo „wczoraj” i będzie gites )
No więc mam jednak nadzieję, że Pan X tak nie wyobrażał sobie amerykańskiego. Ale niech mu będzie! Skoro chce amerykański to będzie amerykański. Mnie i tak on jest bliższy sercu, więc niech będzie.
Usiadłam spokojnie posłuchać i spisać sobie tekst i …. O grozo! Włosy stanęły mi dęba, ręce opadły a z ust wyrwała mi się prośba o pomstę do nieba. Ani jednego całego zdania! Równoważniki zdań bez podmiotów, orzeczeń a co najgorsze nie wiadomo gdzie zdanie się kończy a gdzie zaczyna. Ludzie nawet nie zdają sobie sprawy jak koszmarnie mówią, dopóki tego ich bełkotu nie spisze się na papierze. Słownictwo … co ja będę mówić? Słowo aranżacja pojawia się 5 razy w ciągu tylko i wyłącznie 20 sekund nagrania … i tak jest do końca. Żebym nie wiem jaki użyła słownik synonimów to za nic w świecie wiekopomnego dzieła z tego nie stworzę.
- Czy możesz mi powiedzieć, co znaczy zdanie „ subtelna gra geometrii asymetrycznie rozmieszczonych okien” ? – zapytałam przez telefon Lelę.
Nastąpiła cisza, i to dość długa, po czym padło stwierdzenie
- To znaczy, że ktoś się rąbnął i okna wyszły im nie w tych miejscach co chcieli a trzeba to było jakoś ubrać w słowa.
No super! Bardzo mi to pomogło! No bo jak geometria to nie asymetria, ale ja jestem tylko blondynką.  I co to jest „subtelna gra geometrii”. Lela ma rację – pewnie są przesunięte w stosunku do siebie i stąd ta „subtelna” gra … a już sama nie wiem! Ale coś w tym jest…. Jak się czyta w ogłoszeniu, że mieszkanie jest ciepłe to pewnie nie ma tam ogrzewania albo jest od strony słonecznej i nawet w zimie jest ukrop. …. Jeżeli napisane jest, że mieszkanie znajduje się w samym centrum miasta, to znaczy, że nie można tam otworzyć okna bo sznur samochodów przejeżdża pod nim …. A jak istnieje wzmianka o cichej i spokojnej okolicy to pewnie do cywilizacji jest z godzina drogi i to z trzema przesiadkami.

A jak już usłyszałam, że ta subtelna gra geometrii asymetrycznie rozmieszczonych okien i balkonów to ukłon w stronę pięknie urządzonych dziedzińców i podwórek starych krakowskich pałaców i kamienic to doszłam do wniosku, że nie będę się przejmować tym, że ktoś kto to napisał za dużo czegoś pali i tłumaczę te bzdury dokładnie tak jak zostały powiedziane. Tylko nie pozwolę nigdzie dać swojego nazwiska a osobie, która pisała do tego tekst radzę palić zdecydowanie mniej.

czwartek, 13 listopada 2014

Państwa - miasta - i co dalej?


iiszsziiiszsz....
...iiszszsz  iiiszszsz....

To pilnik. A w zasadzie paznokcie kontra tępy pilnik, na dodatek jakże nieprzepisowy, bo metalowy. A wszystko dzieje się tuż przy moim uchu w tramwaju (!). Gdybym w imię zasady "wolny człowiek nigdy się nie spieszy" szła normalnie ( zamiast biegiem) spóźniłabym się na ten konkretny pojazd, dzięki czemu uniknęłabym sąsiedzkiego szurania styropianem po murze w wersji kompaktowej. Niestety, ja na ten tramwaj zdążyłam…
...iiiszsz...iiszsz..iiszszsz...
Zdążyłam, a chwilę później dosiadła się ONA, bowiem do pilnika, niczym do każdego szanującego się czasopisma kobiecego dołączony był "gratis" w postaci właścicielki paznokci. Jak na złość, bombardier sunie po torach z gracją sarenki, i ani myśli zagłuszyć dźwięków morderstwa. Kiedy zaczynają mnie boleć wszystkie zęby zastanawiam się nad ewakuacja, ale cóż..siedzę tym razem przy oknie, i jedno spojrzenie w lewo, uświadamia mi że szansa na ucieczkę jest równie realna, co możliwość spotkania w tejże 14stce gadającego psa. Pani od czasu do czasu rzuca złowrogie spojrzenie (zawsze wtedy, gdy próbuje sie poruszyć) a do tego ma adekwatna i posturę, i wagę, i w ogóle wszystko ma tak bardzo adekwatne, ze strach sie odezwać, a na Bronowice droga daleka..

Próbuję zatem znaleźć inne źródło dźwięku i to na nim skupić...
..iszsz..iiszsz
..swoja uwagę...
..iiszsz..
...proszę...
"BIEDRONKA" dobiega glos z tylu. Co, biedronka w listopadzie?! Znowu azjatyckie atakują?!
Nie, tym razem to cos innego....
Pamiętacie taka grę "Państwa - Miasta"? Nieodłączny towarzysz deszczowego popołudnia czasów przed-internetowych, przed-smartfonowych..w ogóle czasów "przed", oraz główny bohater lubianego przeze mnie skeczu kabaretu Ani Mru Mru. Otóż to. Po krótkiej chwili nasłuchiwania okazało sie ze na siedzeniach za mną trwa wyniszczającą rozgrywka, aktualnie w ramach litery "B". Na chwil kilka zapadła cisza, podliczono punkty, ucieszył sie chłopięcy glos, dwa dziewczęce jakby mniej, i karuzelą za pomocą hasła "x-y-z start!" zakręcono ponownie (swoją drogą – wtedy jeszcze sądziłam ze biedronka była z kategorii typu "zwierzęta/owady", ale okazało się że nie mam racji..)
Ponieważ "stop" padło ułamek sekundy później, do rozgrywki przystąpiono w ramach litery "A":
- Państwo! (Austria, Australia, Argentyna)  - po 10
- Miasto! (Andrychów, Amsterdam, Ateny) - po 10
Zerkam w szybę, w której odbija sie cale towarzystwo. Na oko – środek podstawówki. Myślę sobie - całkiem nieźle.
- Zwierze! (cos wcześnie, myślałam ze to było na końcu, ale ...po 10)
- Rzecz! (..po 10, i moja myśl ze musze sprawdzić, co to jest "antaba")
....i tu sie skończyły kategorie, które nazwalałbym znane i tradycyjne. Nie było nic o rzekach, czy górach, na które czekałam szukając w swojej pamięci trzech różnych odpowiedzi. Byly za to..:
- Znana osoba! ("Alewandowski?" niestety nie zyskał aprobaty...)
- Kolor! (o matko ANTRACYTOWY? chłopiec protestuje, ale szybko dowiaduje się sie ze to kolor jego spodni, i na nic próba wyjaśnienia ze to chyba czarny..)
- Produkt!
- Firma! (coo?!?  ...Ponieważ audycja nie zawiera lokowania produktu to nie będę robić reklamy, powiedzmy ze królowała bankowość i farmaceutyki)
- Rasa psa albo kota! (tym razem okazuje sie ze "Abażur" to nie rasa, a to ze babcia tak na kota woła no to do babci z pretensjami...0-15-15)
- Program telewizyjny!
Słysząc odpowiedzi dodaję w głowie kolejne hasła pt. "do sprawdzenia", spoglądam jeszcze raz w szybę – tak dla potwierdzenia wieku – i dochodzę do wniosku ze telewizja powinna proponować dzieciom cokolwiek kształcącego. Cokolwiek...
- "Sklep!"
Ahh no tak….sklep na ”B”…

Na "A" trudniej.
25-0-0

Kiedy wysiadałam wygrywała dziewczynka od kota Abażura, a pilnik nadal wygrywał swoje melodyjki

…iiiszsz…iszsz…

wtorek, 11 listopada 2014

Z mojego pamiętnika - 11 listopad


11 listopada. Dzień Niepodległości. Dziś wielu już nawet nie zwraca na to święto uwagi, traktując je jak jeszcze jeden wolny dzień od pracy …. Inni uważają, że w ten dzień największym przejawem patriotyzmu jest pobicie kogoś, wyrwanie z podłoża paru ławek i puszczenie rac, tak jak się to dzieje co roku w Warszawie. Ustawka kibolska podlana patriotycznym sosem a nie obchodzenie święta niepodległości bo przecież wolność i niepodległość nie polega na tym, że „wszystko mi wolno” …
Rok 1981. W Polsce nareszcie mamy ( jak nam się oczywiście wydaje) wolność. Solidarność  działa już od trochę ponad roku, nikt nikogo nie aresztuje za poglądy a jeżeli tak, to zaraz strajkuje albo jakaś huta albo fabryka albo kopalnia, a przy takim argumencie nie ma co dyskutować – osoba wypuszczana jest na wolność.
Nadal oczywiście zdarzają się zatrzymania na 24 godziny ( wtedy nie trzeba było podawać powodu) , nadal ludzie są bici i poniżani na komisariatach milicji ale takie sprawy natychmiast są nagłaśniane … nie panuje już wszechobecna cisza a bezprawne zachowania SB i milicji nie zostają zamiatane pod dywan jakby nic się nie stało.
Moja mama była jedną ze współzałożycieli NSZZ „Solidarność” – Regionu Małopolska. Wśród wielu mężczyzn – związkowców, była jedną z dwóch kobiet założycielek tego związku. Potem, przez cały okres trwania Solidarności aż do stanu wojennego zasiadała w Zarządzie, pracując w sekcji interwencji, w sekcji informacji i pisząc felietony do „Gońca Małopolskiego”. 
Pamiętam, że pewnego dnia moja mama wpadła na pomysł stworzenia gazety dla młodzieży licealnej. Oczywiście gazety niezależnej, bez cenzury, bez poprawek.. Miała być dla młodych ludzi i miała być tworzona, pisana, składana i drukowana przez młodych ludzi.
Nie wiem jak to się stało, ale jakby za dotknięciem magicznej różdżki, nagle znalazło się parę osób, w tym między innymi ja, i rozpoczęliśmy pracę. Spotkania „redakcji” odbywały się u mnie w domu, w moim pokoju.
Spotykaliśmy się konspiracyjnie i powoli składaliśmy nasze pierwsze pismo.  Muzia  wymogła na nas byśmy nie podpisywali się nazwiskami. Pamiętam jak bardzo się z nią o to kłóciliśmy. My uważaliśmy, że skoro o czymś piszemy to powinniśmy się pod tym podpisać, wziąć odpowiedzialność za własne słowa … wiele było tego dnia górnolotnych argumentów z przytoczeniem Szarych Szeregów włącznie.  Ale moja mama była nieugięta. Mamy po naście lat i skoro MKZ ( Międzyzakładowy Komitet Założycielski) za to płaci to takie są wymagania. Byli wśród nas różni młodzi ludzie. Byli też tacy, którzy należąc do KPN-u  postrzegali świat jedynie jako biały lub czarny. Stukając obcasami przedwojennych oficerek przemierzali korytarze jak regularne wojsko. Dla nich unikanie odpowiedzialności za swoje słowa nie było honorowe. Ale z moją mamą nie było dyskusji. Albo tak albo „Solidarność” nie pomoże nam z drukiem. Co było robić? Ja przyjęłam pseudonim „Baśka” po mojej ukochanej Baśce Wołodyjowskiej. 

Pisaliśmy o wszystkim: o historii – tej prawdziwej oczywiście, o problemach w szkołach, o psychologii … były recenzje patriotycznych koncertów i wzniosłe wiersze pisane przez nastolatki.  A co najważniejsze – to pismo było nasze, pisane przez nas, dla nas i o nas – ludzi mających po naście lat. Układane w domowych warunkach, drukowane na sicie a potem składane nocami miało swoją premierę właśnie 11 listopada. Pamiętam jak było już zimno. Ruszyliśmy falangą młodych ludzi na miasto rozdawać nasze pierwsze pismo z którego tak bardzo byliśmy dumni.  Pamiętam, że pomagały nam nawet osoby, które przyjechały z Jeleniej Góry na wycieczkę do Krakowa a były koleżankami kogoś z nas. Każdy kogo spotykaliśmy chciał to pismo dostać. I nie istotne było czy te osoby były młode czy nie – każdy był głodny wiedzy i każdy był głodny prawdy. Na Wawelu odbywała się msza a po niej setki osób …co ja mówię …tysiące osób schodziło z wawelskiego wzgórza a my u stóp Wawelu rozdawaliśmy „VIS-a”. Pamiętam te setki rąk wyciągniętych po pismo. Pamiętam jak ludzie nam gratulowali – pisma, odwagi, patriotyzmu ….  jak nas ściskali i uśmiechali się do nas, jak wręczali pieniądze byśmy mieli na wydanie następnego ….  Tego następnego już nie było … w parę tygodni później wybuchł stan wojenny ….ale to już zupełnie inna historia na zupełnie inny dzień.

niedziela, 2 listopada 2014

Niepamięci cud



Prawie zawsze o tej porze roku zaskakuje mnie nagłe i gwałtowne ochłodzenie, jak bardzo delikatne i stopniowe ono by nie było. No i jest mi zimno, tak gdzieś poniżej +12 zaczynam rozglądać się za swoim płaszczem, przy czym wskazane jest by występował on w towarzystwie grubego wełnianego swetra (a najlepiej trzech). W ramach samopomocy można czasem sięgnąć do schowka, ale tam nieprzerwanie trwa najbardziej tajemniczy proces chemiczny świata (tzw. „przegryzanie”) zatem z rozgrzewających właściwości tatowych nalewek skorzystam nieco później. Może jakoś dałoby się przetrwać, spróbować zapomnieć, zwalczyć zazdrość że gdzieś tam są kraje które kąpią się w słońcu nawet w listopadzie, ale niee…Lela z manią godną seryjnego zabójcy wspomina swój „wspaniały i bezproblemowy” wyjazd na miododajną wyspę w sezonie jesień/zima 2013; zwykle zamykając się w „obozejakciepłobyło” (nie wiedzieć czemu zdanie to często występuje wraz z niezrozumiałym oskarżeniem typu „pococitrzyswetry?”). Ten podręcznikowy wręcz przypadek zaniku pamięci to najlepszy dowód na to, że czas zaciera nam obraz rzeczywistości jaka miała miejsce, a zostawia te przyjemniejsze doświadczenia…wykopałam z czeluści mojej poczty pierwsze maile o „bezproblemowym i cudownym” pobycie tamże, nieco skrócone na potrzeby tego wpisu

Historia o tym że początki bywają trudne, zwłaszcza w obcym miejscu i daleko od domu;)

30.10.2013
Moja droga B.!
(…)
z samolotu poza Słowacją widziałam tylko chmury, dopiero potem Sycylię, jakieś drobiazgi i jest! Miododajna! wychodzimy, czeka gość z kartka Katarzyna and Alexandra[moja współlokatorka to be, pamiętasz]. Myślę sobie-jest ok. Trochę mniej ok robi się 10 minut później, kiedy pan taksówkarz - a prywatnie znajomy właścicielki mieszkania daje ją do telefonu a tam słyszymy ze:
-dziś prześpimy się "gdzieindziej" bo nasz pokój jeszcze jest zajęty
-klucze ma taksiarz i nam je da
-ona je „lancz” i nie ma czasu gadać

hmm..no,ok, taksiarz ewidentnie dążący do aparycji włoskiego macho [w czym nieco przeszkadzał mu brak zęba tu i owdzie, ale może to tylko galopująca diastema...] porozumiewał sie sobie tylko znanym dialektem języka angielskiego, co powodowało pewne problemy w komunikacji. Z innych języków znał jeszcze chyba turecki [wnioskuje po nieco przydymionej genetycznie twarzy, oraz rozmowie z właścicielką gdzie większość slow  brzmiała jak "stambułkebab" wiec to tylko moje przypuszczenia., ale...] zawiózł nas pod dom w sąsiedztwie jednego z trzech tutejszych sklepów „Lidl"[to za chwile będzie istotna informacja..], dał klucze, zainkasował 7.5 euro/os i pognał w siną dal wciąż wierząc ze jego czar i urok jeszcze kiedyś zdziała cuuda, a ze akurat nie dziś, no cóż...;]

Po 10 minutach grzebania kluczami w zamku wchodzimy, no ok. dokładnie to wytargujemy za sobą walizki, i...!! hurra 29 stopni trzy razy łamanych i pod górę- I love it. Dzięki tej wspaniałej przechadzce opracowałam niezwykle interesujący sposób wchodzenia z ważącą 20kg.200gr walizką po śliskim marmurze ułożonym zupełnie przypadkowo w kształt przypominający - ale tylko trochę - tzw. "schody".
....wchodzę po tym wyrobie schodopodobnym, po osiągnięciu ostatniego podnoszę głowę i stwierdzam, co następuje:
- jestem w salonie połączonym z kuchnia...
- ...i widzę około 5-6 drzwi, zamknięte każde, zza jednych- tych najbliżej dobiega miarowe "mbwatambwata"
- podłoga.mnie.trzyma.mocno.jak.dobry.klej.swoja.tapetę.

około 5 minut później Ola, która przeżyła wejście po wyrobie schodopodobnym pomaga mi odkleić się od podłogi, i sprawdzamy doświadczalnie do którego zamka pasuje nasz klucz....Okazuje się że:
- pasuje do wszystkich zamków
- za jednym z nich leżą na łóżku dwaj "czarnoskórzy" w gaciach solo i na wejście im do pokoju nie reagują w żaden sposób znany ludziom którym właśnie ktoś otworzył kluczem ich własne drzwi
- za każdymi drzwiami jest wszystko to co mówi Ci ze ktoś tu mieszka, przy czym „wszystko” jest w mniej lub bardziej rozpierniczonym stanie

To jest właśnie moment w którym zauważam stolik i krzesła [zza śmieci],i podejmuje decyzje że czas najwyższy wyciągnąć tablet, i ratować naszą skórę. Jest to również moment jedynej realnej komunikacji na trasie ja+Ola vs czarnoskórzy: pokazali nam gdzie jest hasło do internetu:)
Podczas kiedy ja szukam nam innego lokum, Ola próbuje ustalić "o co kaman", a nasi nowi znajomi radośnie przygotowują sobie obiad, tj skrzydełka kurczaka solo bez użycia tłuszczu ale za to z piórami owszem tak. Niedługo potem robi się gęsto od ludzi,bo:
- amatorów skrzydełek odwiedza ich kumpel Clyde, jedyny z którym dało się pogadać, dowiadujemy się m.in. że stan umysłowy właścicielki mieszkania pozostawia sporo do życzenia
- z "dachu" dosłownie spada mi na głowę Niemiec o przyjaznym wyrazie twarzy który mówi ze mieszka "tam na górze" [oo jeszcze pokój? a może i tam mój klucz pasuje....], ale w sumie to jest tu przez przypadek (nie on jeden..)
- do mieszkania po tzw. „schodach” wchodzą 4 dziewczyny, jedna z nich okazuje się  urzędować tam gdzie niby i my mamy spać, spoko, tylko ze ona wyjeżdża dopiero za 3 dni, a łóżka są dwa, no integracja pełną gębą ale nie wiem czy aż na takiej mi zależy..o losie!

W międzyczasie udaje mi się dogadać z babką u której od początku mamy w rezerwie pokój w innym miejscu…. a że jedynym punktem charakterystycznym jaki znamy jest stojący obok domu Lidl [otóż to!] no to tam po 20 minutach spotykamy się z pierwszym normalnym człowiekiem na Miododajnej. I tak oto siedzę sobie na balkonie który przez najbliższe miesiące posłuży mi jako „mój własny”, i cieszę się widokiem kawałka morza. Co będzie dalej nie wiem, ale zaczyna się ciekawie.…
(…)

PS
Był to faktycznie "bezproblemowy" pobyt ;)