Translate

wtorek, 30 grudnia 2014

Sylwestrowo - Noworocznie



Kochani,
wielu nowych pomysłów,
nowych marzeń do spełnienia,
poznania nowych ciekawych ludzi,
nowych inspiracji,
wszystkim, którzy potrzebują - nowego samochodu/roweru/...;)
nowego spojrzenia na stare sprawy - oby przyniosło rozwiązanie
nowych wyzwań - bo dzięki nim życie jest ciekawsze
nowych dobrych książek na wieczory przy herbacie
aby nowo zakupione buty były wygodne od zaraz,
a nowe wspomnienia były tylko dobre...
tego wszystkiego życzę Wam i sobie
na NOWY 2015 ROK.





sobota, 27 grudnia 2014

Czas Odwiecznej Walki


Mniej więcej dwa razy do roku jak Polska długa i szeroka – a może nawet jak świat długi i szeroki – rozpoczynają się wielkie zmagania. Napięcie zaczyna rosnąć zwykle gdzieś w połowie grudnia, (lub na przełomie marca/kwietnia); bowiem właśnie wtedy dwie potężne armie uzbrojone w ciężkiego kalibru oręż bitewny stają naprzeciw siebie; inaugurując tym samym Czas Odwiecznej Walki. Przez pokolenia doszło już do setek, ba, tysięcy starć, jednakże żadne z nich nie przechyliło ostatecznej szali zwycięstwa na którąkolwiek ze stron. Nie da się ukryć, że w tym roku konflikt ten ma wyjątkowy charakter; stał się on elementem politycznych rozgrywek, a raczej obrony tego co nasze i najlepsze. Niektórzy przywódcy polityczni próbowali siłą pozbawić część światowej społeczności możliwości wyboru…nadaremno. A cóż począć, gdy sytuacja ta dotyczy naszego własnego domu? Ahh, ileż kobiet i mężczyzn poświęciło długie godziny, byle tylko zapobiec domowej potyczce, byle tylko wszyscy dostali to co chcieli . 
Rozjemcy chcą łączyć dwa żywioły[1] – z różnym skutkiem, Ci bardziej wrażliwi opowiadają się za remisem, ale mimo wszystko..Czas Odwiecznej Walki  - prędzej czy później – zawsze nadejdzie. A spór ten trwać będzie, póki nie opadnie ostatni kurz i pył koloru śnieżnej bieli, póki nie zostaną odłożone na półkę ostatnie noże, ostatnie mielące maszyny, póki nie wygaśnie żar w ostatnim z pieców….
…a Ty?....
………….
Po której stoisz stronie…?
…………..
…No właśnie moi Drodzy, jak tam u Was…Sernik[2] czy Szarlotka na Święta?J


[1] O tak, sama widziałam takie propozycje!
[2] Ja – sernik (o długość rodzynki przed szarlotką). Lela – szarlotka (o długość jabłkowego ogonka przed sernikiem).

wtorek, 23 grudnia 2014

WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO!!!!

Moi drodzy,
na te Święta życzę Wam wszystkim, i sobie
- mniej telefonów od wszelkiej maści sprzedawców, a więcej czasu na spotkania z tymi, z którymi chcemy porozmawiać
- przy wigilijnym stole wszystkiego smacznego, a na talerzu "tej" porcji ryby, która jest bez ości,
- trafionych prezentów pod choinka
- tramwajów przyjeżdżających dokładnie w momencie, gdy przychodzimy na przystanek,
- odnalezienia w portfelu "zapomnianej" 50złotowki zawsze wtedy, gdy jest nam najbardziej potrzebna
- żeby do świeżo pomalowanych paznokci nic sie nie przyczepiało
-, aby w tym roku Kevin nie był domu sam na święta
- żeby 27.12 dopięła sie na nas każda sukienka i marynarka
- spotykania na swojej drodze tylko życzliwych ludzi
- i abyśmy przemawiali do siebie ludzkim głosem, nie tylko od święta ;)


czwartek, 18 grudnia 2014

Zasłyszane w pociągu




Link to tekstu na stronie konkursu
http://blogroku.pl/2014/kategorie/zasl-yszane-w-pocia-gu,asu,tekst.html




(AUTENTYK) :-D


- Muszę ci powiedzieć co mi się przydarzyło – zakomunikowała siedzącej obok koleżance Bardzo Mile Wyglądająca Pani, słusznego wzrostu i jeszcze bardziej słusznej tuszy – bo to tylko k… mnie mogło się przydarzyć.

Pani przestała po tym jednym słowie brzmieć jak Bardzo Mile Wyglądająca Pani … pozostała Słusznej Tuszy Panią, w skrócie STP. Nadstawiłam ucha, uporczywie gapiąc się w otwartą na moich kolanach książkę, żeby nie było widać, że podsłuchuję. No ale przecież muszę się dowiedzieć co też takiego tej STP mogło się przydarzyć.

Koleżanka STP zamieniła się w jeden wielki słuch, natomiast STP rozpoczęła swoja opowieść. Wyglądała na typ osoby, która gdy zaczyna nawijać, można z powodzeniem mieć ból gardła, zapalenie krtani oraz krup … ona i tak tego nie zauważy a na koniec dojdzie do wniosku, że konwersacja była wyjątkowo burzliwie-elokwentną.

- Pojechałam kochana do stolicy – rozpoczęła – No wiesz, targi, klienci i te sprawy … to trzeba jako tako wyglądać, żeby k … nie odstraszać na starcie. Nie? No, a w naszym wieku to nie kwestia, moja droga lat a czasu jaki poświęcasz swojej fizjonomii– podniosłam wzrok. Mam nadzieję, że STP jednak w moim wieku nie była. Chociaż kto wie. Spuściłam ponownie wzrok na książkę i słucham dalej.
- Przyjechałam dzień wcześniej. No bo miałam zarezerwowany hotel. Nie? No więc myślę sobie. Wreszcie k… zostawiłam starego w domu, to odpocznę, wyśpię się, rano się odgruzuję, wytapetuję i padnijcie narody jak wkroczę na te targi.

Jakoś próbowałam sobie wyobrazić padające narody na widok tej STP .  Muszę jednak przyznać, że postawą wzbudzała zachwyt. Nie mówiąc o zadbaniu. Nie wiem czemu ale w tym pociągu poczułam się jak dziewczynka z zapałkami …mizerna, zaniedbana, chuda i jakaś taka przeciętna … muszę sobie zapisać aby iść do kosmetyczki.

- No i słuchaj ! – ponagliła koleżankę a tamta kiwnęła głową ze zrozumieniem – K … Szósta rano wyobraź sobie. Okna mam zamknięte ale słyszę jakiś dźwięk. No to sobie k … myślę. Pewnie jakieś roraty albo coś podobnego ( co jest podobne do rorat? ) Pewnie obok tu jakiś kościół jest. Nie? No ..a że niedziela była to sobie myślę …pobożny ten nasz naród w Warszawie mieszka. Nie? Wstałam, zapaliłam telewizor a tam k … msza. Może dlatego tak mi się skojarzyło. No to idę do łazienki, szybki prysznic, wychodzę a tu dalej wyje. Teraz jakby kochana głośniej. No to sobie k … myślę. Może jakieś dzisiaj święto mają. W końcu to k … stolica. Nie? Jakiś wybuch wojny albo coś takiego. Kto ich tam wie. Oni tam kochana co drugi dzień jakieś apele poległych mają. Mówię ci. No więc k… wyje. No to ja do łazienki. Odgruzować się. Nie. A niech wyje. Fryzura, oko … te sprawy! Suszarka huczy … a tu słyszę pukanie do drzwi. K … O tej porze!? Ostatni raz jestem w tym hotelu! No przecież w takim stanie nie otworze drzwi. A niech puka. I tak pewnie pomyłka. A tu ktoś zaczyna się k … dobijać. No mówię ci! No to wściekła otwieram a tam , moja droga, strażak i krzyczy na mnie „Alarmu pani nie słyszy! Hotel się pali! Natychmiast proszę wyjść!” I pobiegł. Ha! Łatwo powiedzieć, żeby k …natychmiast. Skoro dymu jeszcze nie czuję to znaczy, że nie tak źle. Nie? Spokojnie wzięłam walizkę, torebkę. No przecież tam mam karty kredytowe i klucze do domu. A jak Staszka nie będzie jak wrócę? No i futro. Kochana! Jak ja bym Staszkowi wytłumaczyła, że go k … zostawiłam. A że elegancka kobieta jestem to przecież w futrze do stolicy pojechałam. No to założyłam to futro i taka, no mówię ci, wyrychtowana jak jakaś paniusia idę do tych schodów co to były obok a tam dymu! Mówię ci… k …  nic nie widzę ale schodzę po omacku. Ludzie wrzeszczą schodząc z innych pięter, ktoś biegł w piżamie … zeszłam … wychodzę kochana przez drzwi na zewnątrz … i co k… widzę?. Przede mną tłum ludzi w piżamach, papuciach, płaszczach. Po środku stoi ten co chyba dowodził. Wściekły jak nie wiem co! I wiesz co on do mnie wrzeszczy?

TRZEBA BYŁO SOBIE K… JESZCZE YORKA NA RĘCĘ WZIĄĆ!!!!!!

A skąd on wiedział, że ja mam yorka?


Myślałam, że spadnę z siedzenia na którym siedziałam. 

piątek, 12 grudnia 2014

Rozmowa kwalifikacyjna



Lela szuka stałej pracy. Znudziło jej się bycie freelancerem, w związku z tym rozniosła/rozesłała swoje papiery tu i tam; odgrażając się jednocześnie że jeśli matka – ojczyzna nie zechce jej umożliwić płacenia podatków na własnym łonie, to skrupułów nie będzie mieć żadnych by płacić je tam gdzie mówią w językach obcych.
Kilka dni później…..

[Scena pierwsza]
Indie, New Delhi, godzina 10.20 czasu lokalnego

Karunasindhu przeciągnęła się leniwie na obrotowym fotelu w swojej korporacyjnej zagródce. „Jeszcze tylko jedna rozmowa i przerwa” – to pomyślawszy uśmiechnęła się szeroko do koleżanki Chintamani…tak, jak co dzień umówiły się wcześniej na wspólne jedzenie pysznego `aloo gobi`[1] połączonego nieodmiennie z pogaduszkami na temat najnowszej produkcji Bollywood, tym razem tej o zaskakującym tytule „Czasem tańce, czasem różańce”, gdzie nieziemsko przystojny aktor znowu kocha „ją” i „ona” też go kocha, ale niestety nie mogą być razem bo jej ojciec wybrał dla niej męża wiele lat temu, tego „złego”. Fabuła nadziana pokazami tanecznymi niczym sernik rodzynkami, więc niełatwo się było zorientować o co chodzi, ważne że w przedostatniej scenie „zły” tańczy i śpiewa pierwszy raz w życiu, więc skąd miał wiedzieć że nigdy nie powinien tego robić? To na szczęście dyskwalifikuje go ostatecznie z walki o serce (i posag), a cała historia kończy się (jak zwykle) że „ona” i „on” żyli długo i szczęśliwie (niestety, nikt nie podaje szczegółów w jaki sposób osiągali w małżeństwie jedno i drugie, ale wierzyć trzeba że tak właśnie było). Ahh – przeciągnęła się jeszcze bardziej wyobrażając sobie, iż to właśnie ona jest obiektem westchnień przystojniaka z ekranu...
Korpo-krzesło zaskrzypiało złowieszczo przywołując Karunasindhu do korpo-porządku. Tak, tak – najpierw praca potem wolne, trzeba przede wszystkim wyrobić zadaną normę. Kliknęła więc swoją nową korpo-myszą w przycisk „serach”, a po chwili na ekranie jej HR-wego korpo – peceta pojawiło się CV z imieniem i nazwiskiem tak dziwnym, że aż niemożliwym do wymówienia. Karunasindhu powoli przyzwyczajała się do takich widoków; nie tylko ona wiedziała bowiem, że od kiedy jej korpo-założyciele całkowicie zrezygnowali z usług firm rekrutacyjnych w tej dziwnej Europie (ba! – na całym dziwnym świecie) i przenieśli ten proces tylko do Indii, to takie przypadki jak dzisiejsze „rz” albo wczorajsze „ó” będą się nagminnie powtarzać. Dla własnego spokoju sprawdziła płeć osobnika z którym zamierzała przeprowadzić pierwszy etap rozmowy kwalifikacyjnej; a upewniwszy się, iż końcówka imienia „–a” w świecie wiecznych śniegów, i mrozów tak ogromnych, że curry zamarza w garnuszku oznacza kobietę, powoli wystukała numer telefonu z +48 na początku….

[Scena druga]
Polska, Kraków, godzina 6.10 czasu lokalnego

Świt wstawał powoli. Nieśmiałe promienie wschodzącego słońca przedzierały się przez mgły, gdy nagle…
- Bzzzzzzz!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!Bzzzzzz…..bzzzzzzzz…Bzzzzzz!!!!!!! – zabrzęczał wesoło HTC. I tak Lela, przy akompaniamencie łacińskich wersów poetyckich własnej roboty (aczkolwiek niespecjalnie nadających się do powtarzania) powitała wtorkowy poranek, a właściwie wtorkowy poranek powitał ją. Po drugiej stronie głos miłej pani posługującej się hinduską odmianą języka Szekspira poinformował, iż właśnie rozpoczyna się dla niej pierwszy etap rekrutacji…J

PS
Stąd wiemy, że podstawową umiejętnością wymaganą na stanowisku byłoby zapewne „poranne wstawanie”. A pani Karunasindhu została poproszona o przeliczenie różnicy czasowej. Zadzwoniła o 10.20, tym razem już według GMT.


[1] W zimnym kraju nad Wisłą potrawa ta zwie się „kalafior z ziemniakami”. Przypis sponsorowały literki K oraz Z

niedziela, 7 grudnia 2014

Być modelką, być modelką ....






Kilka dni temu w internecie zaczęło krążyć takie oto zdjęcie przesłane przez pana zajmującego się zawodowo współpracą z wszelkiej maści modelkami..:

Kreatywne podejście, nie przeczę, mam jednak pewną obawę  - graniczącą z pewnością – że autorka tego zapisu ciągle zastanawia się z czego wszyscy się tak śmieją. A to przekonanie bierze się z moich doświadczeń. Mimo chłodnej aury za oknem, przypomniał mi się ciepły tydzień w środku września, kiedy to razem z Lelą miałyśmy przyjemność poznać kilka bardzo urodziwych pań, w większości miłych i sympatycznych dziewczyn, ale…przekonałyśmy się też że „one” – czyli podmioty różnych dowcipów o blondynkach/modelkach jednak gdzieś tam istnieją…Kiedyś już o tym wspominałam, ale w trochę innym miejscu, a druga okazja może się nie trafić. Oto skrócona wersja jesiennego opowiadania Leli, z moim epilogiem.

Tytułem wstępu: 
W pewne lipcowe popołudnie Moja Droga B. gdzieś między 18.37 a 18.39 zapytała czy nie miałabym ochoty jej pomóc „kiedyśtam wewrześniubojestsprawa”. (…)Nieco później doustaliłam że do Krakowa przyjadą bardzo ważni państwo, którym trzeba potowarzyszyć w zwiedzaniu miasta – no to super, coś dla mnie. Aż nadszedł wrzesień, przyjechali goście, i potwierdziło się stare przysłowie że życie jest tak bardzo nieprzewidywalne…. 

Epizod 1 – Być modelką być modelką….
Zwykło się uważać, że najlepszy zegarek to ten szwajcarski, Niemiec płacze jak sprzedaje, Rosjanin pije od rana do nocy, a blondynki/modelki są „dziwne”. No takie stereotypy. Ale raz na jakiś czas dowiadujemy się skąd one się biorą… Żeby nie wdawać się w zbędne szczegóły: kiedy już okazało się że „zostaję do końca imprezy” (…) miałam za zadanie pomóc przetransportować kilka Bardzo Ładnych Pań (takich, których zawodowym zajęciem jest min. bycie bardzo ładną) z Krakowa w stronę powiedzmy Katowic, a potem w razie potrzeby tłumaczyć na trasie POL-ANG i na odwrót. To czego się od nich dowiedziałam na zawsze zmieniło moje życie.. 
1) piegi to zło. Z Ł O. Jak masz piegi (a ja mam) to nie żyjesz, a jeśli jeszcze żyjesz to nie ma dla Ciebie ratunku. W ogóle fakt że nie rzuciłaś się jeszcze w otchłań bezdennej rozpaczy z tego powodu jest szalenie niezrozumiały, powoduje konsternację i zażenowanie charakterystyczne dla opery w której pojawia się „rodowity mieszkaniec Nowej Huty w dresowym stroju ludowym” i nie widzi niestosowności swojego zachowania. A fe!!. Przed piegami można a nawet należy się chronić, najlepiej w cieniu słupa ogłoszeniowego (tak, ten okrągły co stoi prawie wszędzie), i zupełnie nie na miejscu było pytanie dlaczego nie pod dachem 20 metrów dalej. Masz piegi to się nie znasz! 
2) jeżeli stoisz na parkingu jakieś 500metrów od Dworca Głównego i chcesz wyjechać z Krk omijając korek na Alejach, to w stronę Katowic musisz kierować się „przez rondo Matecznego, potem Kalwaryjską i w prawo do głównej ulicy” (Wielickiej?). Nie ważne że dojedziesz do Bochni, masz piegi = wiadomo co..[tu uczciwie muszę przyznać że jednak znalazła się zdroworozsądkowa osoba, która nie twierdziła że przez Mogilskie będzie „naokoło” Jestem Ci wdzięczna dziewczyno!] 
3) Bardzo dużo ludzi w stronach do których zmierzamy nazywa się „Ześląska”. Ona wie, bo słyszała wiele razy że jakaś pani się tak przedstawiała, nawet w telewizji (jak Boga kocham to są autentyki!) 
4) Australia i Austria to jedno i to samo, no przecież to tak jak „Stany” i „USA”, prawda?! Taki skrót. Ona wie bo była w Australii w mieście Wiedeń, i było ładnie, nawet bardzo. A ten pan który przyjechał jest z Australii, to Ona mu powie, że była. I po co się czepiam zadając niewygodne pytania o język niemiecki..ohh wait przecież mam piegi…. 
5) Napisy na stacjach benzynowych są kretyńskie. Dlaczego tylko „ON” może podjechać po ropę?! Że co, mężczyzna lepszy? I o co w tym w ogóle chodzi?! Toż to jawna dyskryminacja!! 
6) wisienka na torcie (jedna z wielu, ale coś wybrać musiałam) to szczere i troskliwe pytanie czy „nie deprymują Cię Twoje krzywe nogi?”….no nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiałam niemniej jednak usprawiedliwia mnie fakt iż posiadając piegi musiałam się zająć właśnie nimi.;/ A to był dopiero piątek, do niedzieli kawał czasu...

Epizod 2 - Modelka Krysia 

Nieodebrane połączenie od B, oznacza zawsze dokładnie tyle że „jestem jej potrzebna”. Zebrałam się dość szybko z ławeczki na której odpoczywałam, biegiem w dół, już prawie jestem i nagle…. …. 

(Tu pojawia się postać hmm nazwijmy ją „modelki Krysi” (imię zmienione, wszelkie podobieństwo …bla bla bla…). Poznałyśmy się jeszcze w Krakowie przy okazji uświadomienia mojej skromnej osoby co do przykrych skutków wystawiania twarzy na promieniowanie wszelakie - wiecie: piegi i te sprawy (co ważne była ona autentycznie zaniepokojona że ja nie rozumiem grozy sytuacji). 
Modelka Krysia była miłą i sympatyczną osóbką, i jak każda szanująca się kandydatka na kandydatkę na miss kraju/świata (owszem chce startować) pragnęła pokoju na świecie oraz żeby nie było głodu w Afryce. Niestety chwilowo nie mogła zajmować się sprawami trapiącymi ludzkość, bo przez cały weekend trapiłam ją JA w mojej własnej spiegaconej osobie…..)

 ……………..B U M !!!!!........zamigotał świat tysiącem baaarw i głosem Kasi Stankiewicz, a chwile później otworzyłam oczy i okazało się że Krysia równie ostro wzięła zakręt. I to ona szybciej zareagowała: 
- Nosz @#$%!& ..mać, Ty we mnie W E S Z E D Ł A Ś, uważaj następnym razem, widzisz przecież że(….) 
Opis tego co mogłoby się stać niestety umknął mojej uwadze, gdyż zawiesiłam się na tym iż pierwszy raz w życiu w kogoś weszedłam. Próby negocjacji („Krysiu, przepraszam ale chyba jednak weszłam”) spełzły na niczym. Zostałam pouczona o konieczności dokształcenia się w dziedzinie poprawnej polszczyzny, po czym modelka Krysia oddaliła się z miejsca wypadku z gracją rączej łani, utyskując jedynie pod nosem na piegatą i krzywonogą tłumaczkę, co to angielski tak dobrze zna, a po polsku wysłowić się nie umie. Później wyjaśniono mi że „ona chyba lepiej wie co zrobiła” więc nie śmiałam się nawet odezwać… 

Krysia nadziała się na mnie również wieczorem po kolacji, być może zaczęła wtedy podejrzewać, że chyba mam jej za złe te porady o papce z niedojrzałych porzeczek jako pomoc na piegi (btw.– chętni- dam przepis, Krysia twierdzi że działa!) skoro tak ciągle ją nachodzę w niewygodnych momentach. Ja naprawdę tylko czekałam na B., a obok trwała nierówna i straszliwa walka Krysi z walizkowym zasuwakiem który trwał na miejscu zablokowany kodem, i nijak nie chciał się poddać losowi bo walizka nie posiadała literek, tylko cyferki. Na karteczce z kodem („to nie moja walizka, musiał mi zapisać”) pismem pochodzącym z zegarków elektronicznych „CASIO” wyryto tajemne inskrypcje.. Kiedy udało mi się ją przekonać do małego eksperymentu, i odwróciła karteczkę „w drugą stronę” h stało się czwóreczką, a kod gładko wszedł, i zamki puściły…. 

Epilog:
Krysia, prawdopodobnie zdenerwowana nachodzącym ją przez cały weekend piegatym babskiem, rzuciła na Lelę czar niemocy, który objawił się w najmniej spodziewanym momencie. Otóż mój pilot pomylił zjazdy na [ok – źle oznaczonym…] małym i ciasnym rondzie, przez co wyczekiwana S1 stała się niespodziewaną A1; a to wydłużyło nam drogę do domu o dobre 40 minut. I tylko Bob Marley nucił z radia „Don`t worry, be happy” 

środa, 3 grudnia 2014

Nowoczesna kuchnia

Jakoś tak się składa że w towarzystwie Leli często biorę udział w czymś na rodzaj kuchennych eksperymentów. Nie wiem czy ona to robi specjalnie, czy przez przypadek, czy to po prostu dbałość o mój rozwój i ciągłe poszerzanie smaków ale zafundowała mi już wiele mniej lub bardziej wybuchowych ciekawostek, w tym słynnego hot-doga z cukrem.
Ok, wiem – to akurat nie było planowane, miał być szybki zjazd na stację paliw po benzynę i „coś na drogę”. A to, że:

- złośliwe opakowanie za nic nie chciało uwolnić zawartego w sobie cukru w stronę jej kawy,
- ..mimo podjętej walki twardo nie dawało za wygraną…
-.. a jak już dało to wszyscy w promieniu pięciu metrów dowiedzieli się tego i owego w temacie kuchni nowoczesnej, i niebanalnych połączeń (np. rosół z cukrem)…

…to już zupełnie inna historia. Oczywiście jak łatwo się domyślić połowa zawartości saszetki trafiła w cel najbliższy do osiągnięcia, konkretnie w moją bułkę. Z parówką[1]. Okazało się jednak że to wszystko nic…jadąc do pracy dowiedziałam się o istnieniu kilku potraw, co do których nie miałam żadnej wątpliwości iż NIE chcę wiedzieć jak wyglądają, smakują, pachną itp, no chyba że w celu uniknięcia przykrej niespodzianki w przyszłości. Ale po kolei.
Dziś znów biegłam na tramwaj[2], i znów miałam ciekawe towarzystwo. Siedzący obok mnie pan w garniturze prowadził przez całą drogę na Bronowice rozmowę telefoniczną traktującą o jego wspaniałej pracy w wielkim biurze, oraz dzisiejszym obiedzie jaki dane mu było zjeść; a im bardziej rósł przy tej opowieści jego entuzjazm, tym bardziej rosło moje i współtowarzyszy wycieczki przerażenie. Menu, wedle tego co usłyszałam było „polską kuchnią nowoczesną” a przedstawiało się z grubsza w ten deseń [mam na to świadków!]:
* Zupa na kurzych rapkach – ….bez komentarza….
* Kotlet z brukwi w słonym sosie karmelowym – ….ehhh….
i deser, ukoronowanie koszmaru:
*Lody bekonowe..
Matko kochana, lody bekonowe?! W polskiej kuchni?!
Zerkam na pasażerów stojących najbliżej, więcej niż połowa jest sinozielona i jak nic rozgląda się za papierowymi torebkami. Reszta – sądząc po minach – zastanawia się czy faktycznie usłyszeli to samo co i ja. Jakby tego było mało, facet w tempie karabinu wyrzuca do słuchawki pełne zachwytu teksty w stylu „musisz spróbować!” (akurat, jeszcze czego), „niepowtarzalne doznanie” (no w to akurat nie wątpię) czy „to wszystko Karol[3] sam wymyślił” (nie wiem dlaczego, ale przyszła mi do głowy taka myśl że ten Karol to ich chyba nie lubi..). Zaczęłam się zastanawiać gdzie ukryty jest haczyk, i czy on tak „na serio”…bo chyba nie jestem zwolennikiem tego typu szaleństwa na talerzu, które za parę chwil zrzuci ze stołu pomidorową i naleśniki (bo „nienowoczesne”!) zastępując czymś tak paskudnym jak zupa na kurzych stopach. Co to w ogóle jest za pomysł żeby wcinać wywary tego typu?!

Myślę sobie – nie wytrzymam! Wysiadamy na przystanku, pytam go o ten obiad, a odpowiedź...po prostu zwala z nóg.
„Bo to tak tylko w pracy proszę pani. U nas w firmie każdy je sałatki a nie kanapki na drugie śniadanie, a z obiadami to czasem im dziwniejsza nazwa tym lepiej. i  t  p  ”
Ahh no tak, przecież „wytrawnemu znawcy jazzu” w żadnym wypadku nie wolno przyznać się do słuchania komercyjnego radia, a plotkarskich gazet to nikt a nikt nigdy nie czytał, tylko co najwyżej „gdzieś usłyszała ale nie wie gdzie”. Wniosek z tego taki, że szaleństwo bycia modnym i cool za wszelką cenę przeszło też na kulinaria. A gdzie się podziało własne zdanie?

Swoją drogą – wygląda na to, że hot – dog z cukrem nie taki straszny jak go malują.


PS: A Karol to szef zespołu;)



[1] wciąż lepsze niż zupa brokułowa J
[2] ostatni raz…
[3] wszelkie podobieństwo…bla bla....jest przypadkowe

niedziela, 30 listopada 2014

No bo ja nie istnieję ....

Nigdy nie przypuszczałam, że sprawy jak najbardziej oczywiste dla mnie, dla innych mogą okazać się zupełnie niezrozumiałe. A jednak! Jakieś cztery tygodnie temu wybrałam się na drugi koniec świata tzn do zakątka Krakowa do którego nigdy nie jeżdżę. No bo po co, skoro tam nic interesującego nie ma.  Po trzech przesiadkach i prawie straconej godzinie wkroczyłam wreszcie do instytucji rozsyłającej po mieszkaniach prąd ( nie będę wymieniać nazwy, żeby nie robić kryptoreklamy, chociaż może i ona byłaby krypto ale na pewno nie reklama ).

Wcześniej co prawda usiłowałam porozmawiać z Bardzo Miłą Panią przez telefon, ale niestety, okazało się że są rzeczy, których za nic w świecie przez telefon wytłumaczyć się nie da. Jedną z takich spraw jest fakt moich różnych zmian nazwiska, pozostając ciągle jednak przy jednym i tym samym członie. Po urodzeniu zostały mi dane dwa nazwiska; a popełniając błąd zamążpójścia (przez wzgląd na męża trzeba było przyjąć też jego nazwisko ) z jednego swojego musiałam zrezygnować. Po powrocie do rozumu postanowiłam pozostać przy jednym z moich  oryginalnych panieńskich. Proste? Proste! No jak się okazuje nie dla wszystkich bo BMP za nic w świecie nie była w stanie zrozumieć, że ja to ja, i osoba wpisana na rachunku to też ja. Nieistotne było to, że obie te osoby posiadają to samo imię ( w końcu nie takie znowu częste), ten sam pesel i ten sam adres zamieszkania.  Skoro nie chcę się przedstawić z tego drugiego, dla mnie już nieistniejącego nazwiska to znaczy, że ja nie istnieję …. I już!
Tak więc wybrałam się na ten koniec świata i po odstaniu swoich minut w kolejce, usiadłam naprzeciwko następnej Bardzo Miłej Pani.  Po pięciu minutach tłumaczenia zauważyłam widoczne niezrozumienie w jej oczach, w których można było dostrzec również lekkie przerażenie i ogromne wołanie o pomoc. Trafił jej się ciężki klient ! Na nic się zdało tłumaczenie, że ja już dobre parę lat temu składałam wniosek o zmianę nazwiska na kontrakcie posyłając wszelkie stosowne papiery. BMP nic z tego nie rozumiała. No bo to jest skomplikowane. Prawda? No chyba tak. Sprawa moich nazwisk trwała chyba z godzinę i gdy BMP myślała, że się mnie już pozbędzie wyskoczyłam z pytaniem:
- Czy mogę się rozliczać co miesiąc?
Cóż za niefortunne pytanie! Jak można zadawać takie skomplikowane zagadki osobie, która po godzinie męczarni z moimi nazwiskami ( bo co za idiota nadaje dziecku dwa nazwiska ) musi jeszcze odpowiadać na następne , na które -  jak się okazało - kompletnie nie zna odpowiedzi.
- Nie – usłyszałam
- A to czemu? – zapytałam dobijając tym samym BMP
- Bo nie mamy tego w ofercie! – odparła szybko lekko podnosząc już na mnie głos.
- A jest Pani tego pewna? – spytałam. Za nią a naprzeciwko mnie wisiał ogromny plakat informujący o takiej właśnie ofercie – Proszę się w takim razie odwrócić.
Zbladła, zaczęła coś stukać w komputerze i nagle ni  stąd ni zowąd zapytała.
- A stan licznika Pani ma?
Ha! Oczywiście, że miałam. Byłam przygotowana skoro wiedziałam, że za nic w świecie nikt mnie więcej nie wyciągnie na ten koniec świata!
- To się nie zgadza – powiedziała mi triumfalnie po spisaniu stanu – stan, który Pani podała jest mniejszy od tego co my mamy zapisane.
Zgłupiałam. Faktycznie. I to o dobre parę tysięcy KW. Ale coś mnie tknęło, bo parę miesięcy temu przyszli z tej firmy i zmienili mi licznik na nowy. Ten odczyt w ich bazie był ewidentnie ze starego licznika.
I się zaczęło! No bo ja nie mam nowego licznika! A to, że z niego spisałam i to, że jej go opisałam to mnie się tylko tak wydawało. Tłumaczyłam jej krok po kroku kiedy byli, co zrobili, jak wymieniali etc. Tłumaczyłam tak spokojnie jak tylko nauczyciel jest w stanie tłumaczyć coś niedorozwiniętemu dziecku. A ona swoje! Ja nie mam nowego licznika, to co spisałam to ja tego nie spisałam a w ogóle to się mylę ….  i już.
- A dlaczego Pani tak myśli? – zapytałam już lekko zirytowana
- Bo ja go nie mam w komputerze
No tak! Pomyślałam. Ta BMP była w wieku pokolenia dla którego jeżeli czegoś nie ma w komputerze to znaczy, że to coś nie istnieje. No w sumie – dlaczego ja się tego dotąd nie domyśliłam?
- Skoro mówię, że nie ma tego w komputerze, więc Pani nie może go mieć, to tak jest – powiedziała mi już ewidentnie wściekła, że tak oczywistą rzecz musi tłumaczyć  blondynce , w dodatku z odchodzącego już pokolenia dinozaurów epoki przed-komputerowej.
No i co z taką zrobić? Wzięłam baaaaaardzo głęboki oddech i nauczycielskim głosem nie znoszącym sprzeciwu zakomunikowałam jej, że jeżeli zaraz gdzieś nie zadzwoni i nie wyjaśni tego w tempie natychmiastowym  to te gremliny co siedzą jej pod biurkiem zjedzą ją żywcem a Harry Potter zamieni ją w nocnik. Nic innego nie przyszło mi do głowy ale BMP i tak nie zrozumiałaby sarkazmu. Z nadęta miną wykonała parę telefonów i cóż się okazało? …mam nowy licznik tylko ktoś zapomniał go wstukać do komputera. Hurra! Odetchnęłam, podziękowałam BMP za mile wspólnie spędzone przedpołudnie i wróciłam do domu.

Ale to nie koniec. Minęło cztery tygodnie.  Mogę się już co prawda dostać na Biuro Obsługi Klienta Online ale nadal mam stare nazwisko i stary licznik. Napisałam już pięć maili, tłumacząc o co chodzi i za każdym razem okazuje się, że ja to nie ja a tak w ogóle to nie mam nowego licznika. Ostatni mail posłałam ponad tydzień temu. Już nie przebierałam w słowach. Nadal czekam na odpowiedź…..


czwartek, 27 listopada 2014

Thanksgiving czyli God Bless America

Przy okazji różnych lekcji, gdy pytam o potrawy z innych krajów, słyszę całą litanię wspaniałości. Każdy zna włoskie spaghetti, risotto czy pizzę, francuskie ślimaki i żabie udka, hiszpańskie Paellas, gazpachos czy tortillas. Gdy jednak pytam o potrawy typowo amerykańskie od razu słyszę śmiech i zawsze, ale to zawsze … pojawia się sławetny hamburger … no czasami zamieniony na cheeseburgera.
Otóż nie moi drodzy! To nie jest amerykańskie jedzenie! Dzisiaj obchodzimy jedno z największych amerykańskich świąt – Thanksgiving czyli Święto Dziękczynienia. Dlatego też pomyślałam, że warto opisać taki typowy amerykański obiad jaki serwuje się tego właśnie dnia, będąc wdzięcznym za wszystko co stało się w roku ubiegłym.
Z historycznego punktu widzenia pierwszy obiad od którego cała tradycja powstała, według źródeł, składał się z kaczek, sarniny, ryb, homarów, krewetek, rożnego rodzaju jagód oraz dyni. Pycha? Prawda? Niewiele ma to wspólnego z hamburgerami.
Ale zacznijmy od tego czym zachwycać się będą dzisiaj Amerykanie zasiadając do stołu. Zacznijmy więc od gwiazdy wieczoru czyli wspaniałego indyka.  Upieczony w całości, serwowany na ogromnych, tylko w ten dzień używanych  tacach, zawsze zostaje wniesiony do jadalni, gdy już wszyscy zasiądą do stołu a obowiązkiem głowy domu jest przy zachwycie obecnych biesiadników pokroić go tak aby wszyscy dostali to co najlepsze. Indyk musi być oczywiście upieczony z nadzieniem, które tradycyjnie zawiera w sobie mieszankę kukurydzy, grzybów, selera, cebuli,  szałwii i jagód z kukurydzianym chlebem.  Obiad świąteczny nie byłby prawdziwie amerykański gdyby do indyka nie serwowano żurawiny ( moja babcia zawsze na to mówiła albo gogodze albo brusznice ) oraz ciemnego, pysznego sosu gravy. Obowiązkowym daniem jest też zupa dyniowa, na którą przepis zamieszczam poniżej. Do tego na świątecznym stole zawsze goszczą ubite na krem ziemniaki, bardzo często podawane są też słodkie ziemniaki w pomarańczowo – złocistym kolorze , zielona fasolka z tymiankiem, rozmarynem oraz szczypiorkiem posypana szalotką i skropiona oliwą oraz marchewka smażona na oleju kokosowym z dodatkiem miodu, pieprzu Cayenne oraz pietruszki. Wszystko to zjada się ze świeżo upieczonym, domowym chlebem kukurydzianym a na deser zawsze serwowane jest ciasto dyniowe oraz szarlotka ze świeżo ubitą śmietaną. 
Dzisiaj w każdym amerykańskim domu takie pyszności znajdą się na świątecznym stole a każdy szanujący się Amerykanin, będąc wdzięcznym za dary roku poprzedniego, w gronie rodzinnym spędzi ten wieczór objadając się typowo amerykańskim jedzeniem ( nie hamburgerami! ) .  Będąc wdzięczną za to wszystko co mnie spotkało, tak samo zrobię to dzisiaj ja. :-D
Zupa dyniowa:

Na oliwie należy zeszklić pokrojoną cebulkę. Dodać do niej pokrojoną w małe kawałki dynię, masło, pokrojoną marchewkę i dwa plasterki imbiru. Polać to świeżym sokiem pomarańczowym. To wszystko smażyć jakieś 10 minut a następnie zalać bulionem ( może być warzywny ) i zagotować. Gotować mniej więcej 20 minut a potem dodać resztę soku pomarańczowego, śmietanę, doprawić do smaku pieprzem, solą  i dokładnie zmiksować. Gotować jeszcze przez jakieś 5 minut. Serwować ze śmietaną, można posypać zmielonymi orzechami lub pestkami słonecznika. Pycha!!!!!!!

sobota, 22 listopada 2014

Sobotnie przedpołudnie ... IKEA :-(

Sobota … wolne … więc po śniadaniu postanowiłam nie siedzieć w domu. Pogoda też nie bardzo sprzyjała jakimkolwiek spacerom a w domu panuje absolutny deficyt półek … jedyne co wpadło mi do głowy to wielki napis IKEA!  Uzbroiłam się w wygodne buty, torebkę przewiesiłam przez ramię i z uśmiechem na ustach pojechałam do tego wymarzonego wielko-podłogowego i pełnego cudownych rzeczy, których de facto nikt nie potrzebuje, sklepu.  Dlaczego z uśmiechem? Bo wreszcie wyobraziłam sobie, że pomimo prawie dziesięciu po brzegi załadowanych regałów, książki piętrzą się we wszystkich miejscach mieszkania a podwójna wieża, która sukcesywnie rośnie przy moim łóżku grozi zawaleniem w najbardziej pewnie nieodpowiednim momencie. Patrząc codziennie na tą wieżę  doszłam do wniosku, że budowniczy byłby ze mnie żaden. Te mniejsze książki są na spodzie a ja mam ostatnio tendencje do kupowania takich większych i grubszych, które po przeczytaniu trafiają na wierzch rzeczonej wieży. Całkowicie to z mojej strony bezmyślne! A potem się dziwię, że wieża się chwieje i grozi zawaleniem. Chociaż … jak wreszcie się zawali to poukładam książki od największej do najmniejszej ….NIE! Nie poukładam ! … właśnie dlatego się uśmiechałam i właśnie dlatego pojechałam dzisiaj po raz pierwszy od dobrych 5 lat do tego miejsca gdzie … wszystko jest.  

Zaparkowałam samochód …ha! …nie tak szybko … jakiś dobry kwadrans zajęło mi znalezienie miejsca parkingowego i zaparkowałam samochód w takim miejscu, że właściwie mogłabym go wcale nie zabierać z pod domu. Zamknęłam drzwi od mojego autka i w tym samym momencie już poczułam się zmęczona … a czekało mnie jeszcze przejście przez cały sklep czyli mniej więcej jak z Krakowa na Śląsk i z powrotem.  Półki znalazłam mniej więcej w połowie jednej z kondygnacji po przejściu przez sypialnię, jadalnię, pokój dzienny i paru jeszcze działów, na których prawie wszystkie rzeczy krzyczały do mnie „weź mnie …na pewno ci się przydam!”. Dlatego nie bywam w tym sklepie. Wykupiłabym pewnie z połowę, gdybym tylko mogła!!!!

Dotarłam, wybrałam, zmierzyłam, oglądnęłam z każdej strony i zaczęło się szukanie pani w żółtej bluzce lub podkoszulku ( ta w pomarańczowym zajmuje się czym innym) żebym mogła tą półkę kupić. Zaczepiłam parę osób na żółto, ale dopiero trzecia okazała się tą kompetentną osobą, wiedzącą wszystko. Okazało się więc, że oczywiście mogę zamówić transport i że nie ma sprawy. I że on kosztuje 50 złotych. Na moje pytanie czy panowie wniosą mi te paczki do domu, dowiedziałam się, że owszem ale za dodatkowe 40 złotych. Czyli, że wypakują na ulicy i zostawią? Nie! Zaniosą do pierwszego zadaszonego miejsca. Aha! To się robi już 90 złotych. No i jeszcze te półki są na regale XXXX na miejscu YYYY. No i co z tego? Zapytałam.  No bo trzeba to samemu sobie zdjąć z regału i zanieść ( zawieźć )  tym panom od transportu a oni zawiozą ci to do domu i zostawią w pierwszym zadaszonym miejscu. A zdjęcie z regału ile kosztuje? Zapytałam już naprawdę wkurzona. 45 złotych. Zdjęcie z regału i zawiezienie 40 metrów dalej? Dokładnie!

Zrezygnowałam. Prawie 150 złotych za to, że mi tą półkę dostarczą pod drzwi. Po moim trupie! Jako, że jestem kobietą całkowicie samowystarczalną … więc sobie poradzę. Bez łaski!!!! Przeszłam przez następne parę kilometrów torując sobie drogę w oszalałym tłumie ludzi, którzy jak zahipnotyzowani, z rozdziawionymi ustami snuli się po tym wielko-podłogowym królestwie jakby widzieli takie cuda po raz pierwszy w życiu albo jakby było to genialne miejsce na sobotni spacer z dziećmi. Czy naprawdę wszyscy muszą chodzić jak otumanione ślimaki w zalewie? Dotarłam do regału XXXX, miejsca YYYY, znalazłam ogromny wózek i siłą swoich 58 kilogramów zamachnęłam się by podnieść  część z mojego nowego regału…. I wtedy poczułam, że ten regał waży chyba więcej ode mnie. Do cholery! Ja sobie nie poradzę? Poradzę! Nawet gdyby miało mnie to zabić! Chwilę to trwało ale się udało. Dwie potężne paczki wylądowały na wózku i wreszcie nadszedł czas by z tego miejsca zniknąć. To wcale jednak nie jest takie proste. Po drodze trzeba było przejść przez oferty „last minute”, „first minute” i zatrzęsienie baniek, choinek i światełek choinkowych ( mamy listopad!!!! ) i po następnej godzinie stania w kolejce do kasy, szarpania się z paczkami by wpakować je do samochodu, wreszcie odetchnęłam i ruszyłam w drogę do domu ( czekało mnie jeszcze wniesienie tych paczek do mieszkania – ale co tam!!! Pikuś! ) Ruszyłam z parkingu i wtedy okazało się, że chyba faktycznie dawno w tej okolicy nie byłam, bo nagle droga skręcała tylko w prawo i żeby pojechać w stronę domu muszę dojechać do ronda, objechać go na około i wtedy dopiero znajdę się na drodze w dobrym kierunku.  Aut tyle jakby cały Kraków postanowił właśnie tego dnia udać się na zakupy w te rejony a ja oczywiście ustawiłam się nie na tym pasie co trzeba. No bo nie wiedziałam!!!! Wrzuciłam kierunkowskaz w lewo i z jak najbardziej uroczym uśmiechem na jaki mnie stać, powolutku, chciałam aby mnie ktoś wpuścił bym mogła zmienić pas.

I wtedy zdarzyło się coś co przekonało mnie, że jednak zakupy trzeba zamawiać przez Internet z dostawą do domu i że w soboty nie należy jeździć na zakupy a już na 100 procent nie należy się zbliżać do miejsc gdzie większość krakowian spędza dzień wolny od pracy.


Bardzo przystojny młody człowiek, siedzący w dobrym samochodzie na numerach ewidentnie nie krakowskich, odpowiedział na mój uśmiech pokazując mi środkowy palec, po czym wychylił się przez okno i dowiedziałam się, że mam „Spi ……. jeb ….. kur …..”. Zatkało mnie . Zastanawiam się, że skoro tak mi się dostało za to, że chciałam się włączyć w ruch, to co by ten pan zrobił gdybym go np. wpychając się drasnęła?.  Obok tego „wyjątkowo dobrze”  wychowanego dżentelmena siedziała młoda kobieta a z tyłu małe dziecko. Brawo! Pomyślałam sobie. Cham w dobrym samochodzie to najgorsza rzecz pod słońcem. Popatrzyłam na niego tylko moim nielicznym studentom znanym wzrokiem i przepuściłam  …. dodał gazu by pokazać, że mój dwudziestoletni Merc to grat przy jego wypasionym … a nawet nie wiem czym …. I jeszcze raz pokazując mi środkowy palec … wjechał w samochód przed nim. … Jednak na świecie istnieje sprawiedliwość …czasami!!! A już myślałam, że będę miała zepsuty dzień :-D

środa, 19 listopada 2014

Makarony

Zadzwonił dziś do mnie Bardzo Miły Pan:

BMP: Dzień dobry, firma „Twój durszlak”, mamy dla Pani fantastyczną i niepowtarzalną ofertę! Za jedyne symboliczne promocyjne 500 złotych może nabyć Pani aż dwa wyjątkowe naczynia odcedzające w kolorze srebrzysty metalik rocznik bieżący dziurawione specjalną metodą….
Odkładam telefon. To znaczy odkładam go na półkę, akurat malowałam rzęsy. Kilka minut później wracam do „rozmowy”……
BMP:…i nie da się w nim przypalić makaronu!
JA: A da się w durszlaku coś przypalić?!
Pan zafurczał i natychmiastowo się rozłączył. Tym sposobem tajniki nie-przypalenia-czegokolwiek za pomocą srebrzystego metalika wciąż będą dla mnie zagadką. Być może przeszłabym nad tym do porządku dziennego gdyby nie natrętna myśl, że ktoś coś kiedyś…no tak! Lela…
         Tytułem wyjaśnienia: ja może nie jestem głównym pretendentem do zwycięstwa w programie „Ugotuj mi coś”, ale jest danie które po prostu dobrze mi wychodzi. Spaghetti Carbonara. Zdeklarowana fanką tego makaronu jest Lela, niestety często zapomina składników lub kolejności, co skutkuje telefonami w środku gotowania z pytaniami typu „jajko całe czy pół?” [i tak za każdym razem, pomimo próśb typu „zanotuj sobie wreszcie ten przepis!”].
Parę dni temu Lela doszła jednak do wniosku że już wie i pamięta, i zrobi sama. Nalała wody do garnka, znalazła durszlak, gaz, kuchenka...wtedy zadzwoniłam do niej ja w „bardzo ważnej sprawie”, a Lelka rączki ma dwie, więc postawiła na gazie co uważała za słuszne.
Swąd spalonego durszlaka jest potworny. I bardzo trudno jest się go pozbyć.


Dlatego chciałam wystosować mały apel: drogi BMP, odezwij się, ja nie skorzystam ale znam takich którym przyda się sprzęt kuchenny z oferowana przez was funkcją!

niedziela, 16 listopada 2014

Geometryczna asymetria ...

Po przesłuchaniu tych 6 minut ze trzy dni nosiłam się z tym, aby wreszcie się za to zabrać. Pusta, biała kartka leżała przede mną na biurku a ja …. no cóż! Robiłam wszystko aby nie zapełniać jej żadnymi słowami … tak więc zrobiłam pranie, poskładałam w szufladzie do której i tak nie zaglądam a na facebook wrzuciłam niezliczoną ilość kretyńskich obrazków … wszystko po to by po raz drugi i trzeci i czwarty nie słuchać tych 6 minut nagrania. Wreszcie jednak przyszedł ten dzień, kiedy nie było już wyjścia, bo jakiś karcący głos w mojej głowie krzyczał „Zabieraj się za robotę! Deadline!!!” … no i musiałam stawić czoła tłumaczeniu, które de facto powinnam była zrobić na wczoraj a najlepiej na zeszły piątek.
Cóż to takiego było? Można by pomyśleć, że jakieś wiekopomne dzieło albo co najmniej poezja. Z poezją nie stało nawet na jednej półce a czy było wiekopomne? Hm … to się dopiero okaże :-D  Otóż była to reklamówka jakiegoś tam osiedla ( nieistotne jakiego, bo one wszystkie i tak są do siebie podobne a przynajmniej w reklamówkach ) nowoczesnych mieszkań tzn. takich gdzie słychać co robi sąsiad za ścianą i gdzie można spokojnie zobaczyć co sąsiadka robi popołudniami  a gdy czujesz się samotny to wystarczy wyjść  na balkon i na wyciągnięcie ręki masz drugiego, co prawda obcego, ale bądź co bądź przedstawiciela homo zwanego sapiens, stojącego na sąsiednim balkonie.
Pan, który mi to zlecił , zastrzegł, że koniecznie ale to koniecznie reklamówka musi być przetłumaczona na język amerykański … no bo przecież każdy wie, że Amerykanie angielskiego nie rozumieją. Nie wiem jakie ten Pan ma pojęcie o różnicach językowych pomiędzy tymi dwoma językami i czy wie, że cały szkopuł tkwi w akcencie ( czego na piśmie nie widać) i w pisowni ( co jest kompletnie nieistotne skoro nagrywamy dźwięk) .  Miałam też nadzieję, że ten Pan, nazwijmy go  X, nie uważa, jak z resztą bardzo wielu ludzi, że język amerykański polega na nieużywaniu gramatyki ( bo po co) a ewentualne trzy czasy to zbytek ekstrawagancji ( można przecież używać jeden, ten najprostszy, a do niego dodać słowa typu „jutro” albo „wczoraj” i będzie gites )
No więc mam jednak nadzieję, że Pan X tak nie wyobrażał sobie amerykańskiego. Ale niech mu będzie! Skoro chce amerykański to będzie amerykański. Mnie i tak on jest bliższy sercu, więc niech będzie.
Usiadłam spokojnie posłuchać i spisać sobie tekst i …. O grozo! Włosy stanęły mi dęba, ręce opadły a z ust wyrwała mi się prośba o pomstę do nieba. Ani jednego całego zdania! Równoważniki zdań bez podmiotów, orzeczeń a co najgorsze nie wiadomo gdzie zdanie się kończy a gdzie zaczyna. Ludzie nawet nie zdają sobie sprawy jak koszmarnie mówią, dopóki tego ich bełkotu nie spisze się na papierze. Słownictwo … co ja będę mówić? Słowo aranżacja pojawia się 5 razy w ciągu tylko i wyłącznie 20 sekund nagrania … i tak jest do końca. Żebym nie wiem jaki użyła słownik synonimów to za nic w świecie wiekopomnego dzieła z tego nie stworzę.
- Czy możesz mi powiedzieć, co znaczy zdanie „ subtelna gra geometrii asymetrycznie rozmieszczonych okien” ? – zapytałam przez telefon Lelę.
Nastąpiła cisza, i to dość długa, po czym padło stwierdzenie
- To znaczy, że ktoś się rąbnął i okna wyszły im nie w tych miejscach co chcieli a trzeba to było jakoś ubrać w słowa.
No super! Bardzo mi to pomogło! No bo jak geometria to nie asymetria, ale ja jestem tylko blondynką.  I co to jest „subtelna gra geometrii”. Lela ma rację – pewnie są przesunięte w stosunku do siebie i stąd ta „subtelna” gra … a już sama nie wiem! Ale coś w tym jest…. Jak się czyta w ogłoszeniu, że mieszkanie jest ciepłe to pewnie nie ma tam ogrzewania albo jest od strony słonecznej i nawet w zimie jest ukrop. …. Jeżeli napisane jest, że mieszkanie znajduje się w samym centrum miasta, to znaczy, że nie można tam otworzyć okna bo sznur samochodów przejeżdża pod nim …. A jak istnieje wzmianka o cichej i spokojnej okolicy to pewnie do cywilizacji jest z godzina drogi i to z trzema przesiadkami.

A jak już usłyszałam, że ta subtelna gra geometrii asymetrycznie rozmieszczonych okien i balkonów to ukłon w stronę pięknie urządzonych dziedzińców i podwórek starych krakowskich pałaców i kamienic to doszłam do wniosku, że nie będę się przejmować tym, że ktoś kto to napisał za dużo czegoś pali i tłumaczę te bzdury dokładnie tak jak zostały powiedziane. Tylko nie pozwolę nigdzie dać swojego nazwiska a osobie, która pisała do tego tekst radzę palić zdecydowanie mniej.

czwartek, 13 listopada 2014

Państwa - miasta - i co dalej?


iiszsziiiszsz....
...iiszszsz  iiiszszsz....

To pilnik. A w zasadzie paznokcie kontra tępy pilnik, na dodatek jakże nieprzepisowy, bo metalowy. A wszystko dzieje się tuż przy moim uchu w tramwaju (!). Gdybym w imię zasady "wolny człowiek nigdy się nie spieszy" szła normalnie ( zamiast biegiem) spóźniłabym się na ten konkretny pojazd, dzięki czemu uniknęłabym sąsiedzkiego szurania styropianem po murze w wersji kompaktowej. Niestety, ja na ten tramwaj zdążyłam…
...iiiszsz...iiszsz..iiszszsz...
Zdążyłam, a chwilę później dosiadła się ONA, bowiem do pilnika, niczym do każdego szanującego się czasopisma kobiecego dołączony był "gratis" w postaci właścicielki paznokci. Jak na złość, bombardier sunie po torach z gracją sarenki, i ani myśli zagłuszyć dźwięków morderstwa. Kiedy zaczynają mnie boleć wszystkie zęby zastanawiam się nad ewakuacja, ale cóż..siedzę tym razem przy oknie, i jedno spojrzenie w lewo, uświadamia mi że szansa na ucieczkę jest równie realna, co możliwość spotkania w tejże 14stce gadającego psa. Pani od czasu do czasu rzuca złowrogie spojrzenie (zawsze wtedy, gdy próbuje sie poruszyć) a do tego ma adekwatna i posturę, i wagę, i w ogóle wszystko ma tak bardzo adekwatne, ze strach sie odezwać, a na Bronowice droga daleka..

Próbuję zatem znaleźć inne źródło dźwięku i to na nim skupić...
..iszsz..iiszsz
..swoja uwagę...
..iiszsz..
...proszę...
"BIEDRONKA" dobiega glos z tylu. Co, biedronka w listopadzie?! Znowu azjatyckie atakują?!
Nie, tym razem to cos innego....
Pamiętacie taka grę "Państwa - Miasta"? Nieodłączny towarzysz deszczowego popołudnia czasów przed-internetowych, przed-smartfonowych..w ogóle czasów "przed", oraz główny bohater lubianego przeze mnie skeczu kabaretu Ani Mru Mru. Otóż to. Po krótkiej chwili nasłuchiwania okazało sie ze na siedzeniach za mną trwa wyniszczającą rozgrywka, aktualnie w ramach litery "B". Na chwil kilka zapadła cisza, podliczono punkty, ucieszył sie chłopięcy glos, dwa dziewczęce jakby mniej, i karuzelą za pomocą hasła "x-y-z start!" zakręcono ponownie (swoją drogą – wtedy jeszcze sądziłam ze biedronka była z kategorii typu "zwierzęta/owady", ale okazało się że nie mam racji..)
Ponieważ "stop" padło ułamek sekundy później, do rozgrywki przystąpiono w ramach litery "A":
- Państwo! (Austria, Australia, Argentyna)  - po 10
- Miasto! (Andrychów, Amsterdam, Ateny) - po 10
Zerkam w szybę, w której odbija sie cale towarzystwo. Na oko – środek podstawówki. Myślę sobie - całkiem nieźle.
- Zwierze! (cos wcześnie, myślałam ze to było na końcu, ale ...po 10)
- Rzecz! (..po 10, i moja myśl ze musze sprawdzić, co to jest "antaba")
....i tu sie skończyły kategorie, które nazwalałbym znane i tradycyjne. Nie było nic o rzekach, czy górach, na które czekałam szukając w swojej pamięci trzech różnych odpowiedzi. Byly za to..:
- Znana osoba! ("Alewandowski?" niestety nie zyskał aprobaty...)
- Kolor! (o matko ANTRACYTOWY? chłopiec protestuje, ale szybko dowiaduje się sie ze to kolor jego spodni, i na nic próba wyjaśnienia ze to chyba czarny..)
- Produkt!
- Firma! (coo?!?  ...Ponieważ audycja nie zawiera lokowania produktu to nie będę robić reklamy, powiedzmy ze królowała bankowość i farmaceutyki)
- Rasa psa albo kota! (tym razem okazuje sie ze "Abażur" to nie rasa, a to ze babcia tak na kota woła no to do babci z pretensjami...0-15-15)
- Program telewizyjny!
Słysząc odpowiedzi dodaję w głowie kolejne hasła pt. "do sprawdzenia", spoglądam jeszcze raz w szybę – tak dla potwierdzenia wieku – i dochodzę do wniosku ze telewizja powinna proponować dzieciom cokolwiek kształcącego. Cokolwiek...
- "Sklep!"
Ahh no tak….sklep na ”B”…

Na "A" trudniej.
25-0-0

Kiedy wysiadałam wygrywała dziewczynka od kota Abażura, a pilnik nadal wygrywał swoje melodyjki

…iiiszsz…iszsz…