Oglądając
ostatnio jeden z wielu programów informacyjnych
zwróciłam uwagę na redaktora, który co chwila podkreślał że bohaterowie
jego reportażu – słusznej wielkości panowie walczący o uznanie ich zdania jako
ważniejszego od zdania tych stojących „po drugiej stronie płotu” – posługują
się tzw. „językiem nieparlamentarnym”,
i właśnie dlatego to on - redaktor musi tłumaczyć wszystko co zostało
„wypikane” – no bo przecież nie cytować…
Dziesięć minut
później, na tym samym kanale, i w tych samych wiadomościach politycy nasi
kochani zwyzywali się w świetle reflektorów od najgorszych, a w ramach dokładki
powiedzieli sobie m.in.
- kim według
nich była z zawodu czyjaś szwagierka/kuzynka; no niestety nie pracownikiem
uniwersytetu, powiedzmy że zasugerowano branżę hmm..przydrożnej rozrywki na
skraju lasu i nie był to bar z hot-dogiem,
- co sądzą o
umiejętnościach zawodowych rozmówcy – gdzie w bardzo pokrętny sposób nawiązano
do profesji wspomnianej kuzynki/szwagierki, oraz zasugerowano konieczność
zmiany aktualnie wykonywanego zajęcia na to samo którym para się wyżej
wymieniona pani z rodziny, z racji tego że w sumie i tak nic innego nasz
adwersarz nie umie robić,
- rozpatrzono
kategorię cudu jako istoty samej w sobie („to cud że taki idiota jeszcze żyje”)
- przećwiczono
niezwykle przydatną umiejętność jednoczesnego mówienia, słuchania, i
przewracania oczami z koniecznym przecinkiem w postaci najczęstszego kłamstwa o
treści „ja Panu nie przerywałem!!!”
- oraz pożegnano
się tradycyjnym „pocałuj mnie w miejsce gdzie plecy tracą swoją szlachetną
nazwę”
No i tak sobie
pomyślałam, słuchając tego wszystkiego, że chyba już najwyższa pora zmienić definicję
języka parlamentarnego, bo jego pierwotne znaczenie daaawno straciło na aktualności..
J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz