Translate

wtorek, 28 kwietnia 2015

Gówniana sprawa ...

Ostatnio obiegła wszystkie wiadomości informacja, że na nowych osiedlach stawiane są tabliczki ,na których widnieje napis „Zakaz wyprowadzania psów” lub tabliczka z przekreślonym znakiem  świadczącym o tym, że piesek owszem może się na trawniku wysiusiać ale tego drugiego w ogóle i pod żadnym pozorem zrobić mu nie wolno. Bardzo jestem ciekawa jak też autorzy takich znaków  wyobrażają sobie wytłumaczenie takiemu psu, że nie wolno mu się załatwić tam, gdzie czuje milion zapachów świadczących o tym, że przed chwilą oznaczył to miejsce jego znienawidzony sąsiad z klatki „B” a gdzie indziej wiadomość pozostawiła urocza pudlica z klatki „A”. Powodzenia dla genialnych autorów.
Na szczęście Sąd Najwyższy zawyrokował, że takie zakazy są w ogóle niezgodne z konstytucją, więc tu problemu już nie widzę.  Natomiast problem widzę zupełnie gdzie indziej. Z rozbawieniem słuchałam w TV jak pytani a propos tych tabliczek przechodnie, bądź mieszkańcy osiedli z oburzeniem opowiadali o tym jak bardzo śmierdzi mocz psi i że oni kategorycznie przeciwko temu protestują. No i dobrze. Szkoda tylko, że nie przeszkadza im zapach moczu obsikiwanych przez pijanych ludzi bram, drzew i budynków, czy zapach moczu sikających na skwerach i w parkach dzieci przy ogólnej aprobacie ich mam. Niejednokrotnie byłam świadkiem jak matka wystawiała na widok publiczny gołą pupę swojego dziecka nie chowając się nawet za krzakami – ot tak! Zaraz przy ławce … bo przecież dziecku się chce! Ja pomijam już lekcję jaką daje temu dziecku … ale to po prostu jest obrzydliwe.
Czemu jednak o tym piszę? Bo mam psy i mieszkam obok parku, do którego z moimi psiakami chodzę. Od razu zaznaczę, że po swoich psiakach sprzątam i uważam to za obowiązek każdego właściciela czworonoga, chociażby z czysto pragmatycznego względu, by potem ani ja ani żaden inny właściciel psiaka nie przynosił na swoich butach nieczystości do domu. Z tego co zauważyłam ponad 90% właścicieli czworonogów chodzących na spacer po „moim” parku sprząta po swoich pupilach i park naprawdę można zaliczyć do tych czystych.
To czemu piszę ten tekst? Bo po czworonogach my właściciele sprzątamy. A kto sprząta po ludziach? Nagminny jest widok spieszącego przez park mężczyzny, który nagle przypomina sobie, że musi się wysikać. Ja rozumiem, że starszy pan z chorą prostatą faktycznie może mieć problem ( chociaż istnieją przecież pieluchy dla dorosłych) ale żeby młodzi mężczyźni nie byli w stanie „donieść” do najbliższej ubikacji – tego nie rozumiem w ogóle.  Kobiety mogą a faceci jakoś nie? Ciekawe czemu? Nie musze chyba nadmieniać, że większość tych panów zapomina o prostym fakcie, że nawet jeżeli schowają się za małym drzewkiem, nie oznacza, że z tyłu lub z boku ich nie widać ze wszystkimi wątpliwymi „walorami”.
Trzy dni temu jednak ręce całkowicie mi opadły gdy wieczorem ( ale jeszcze było na tyle jasno by tą szarówkę nazwać dniem) poszłam na spacer z moimi pupilami. Straż miejska właśnie legitymowała młodych i bardzo głośnych ludzi siedzących na ławkach, a raczej na oparciu ławki z nogami na siedzisku, gdy zauważyłam idącą statecznym krokiem dwuosobowej procesji parę. Oboje elegancko ubrani, wpatrzeni w siebie i pod rękę. I cóż ja widzę? W pewnym momencie zeszli z alejki na trawnik , pani ( nie PAN!!!!) weszła za wcale jeszcze nie zielony krzaczek, ściągnęła majtki  wystawiając na wszystkich swój goły tyłek i reszty chyba nie muszę dopowiadać. Kobieta! Centrum miasta! Mały park! Ludzie w około! Nie wiedziałam co zrobić więc obróciłam się na pięcie ( nie będę babie zwracać uwagi jak wystawia na mnie 4 litery ) i razem z moimi maluchami poszłam w drugą stronę. I chyba miałam pecha! Bo cóż ja widzę po drugiej stronie parku? Jakieś 30 metrów od zielonego TOI-TOI’a? Idzie para młodych, dwudziesto-paro-letnich ludzi. Śmieją się, patrzą sobie w oczy i co? Nagle, ot tak sobie … ona ściąga jeansy i chowając się za swojego chłopaka ( a nie był to typ rosłego jak baobab mężczyzny) postanawia się wysikać. Nie wytrzymałam! Wierzcie mi!
I tak się zastanawiam co właściwie stało się z dobrym wychowaniem? Może na takich tabliczkach zamiast wizerunku psa powinien być wizerunek człowieka? Nie wspomnę już nawet o  wszechobecnych petach, pustych puszkach po piwie, śmieciach, plastikowych torbach, które roznosi wiatr i innych pozostałościach ludzkiej obecności.
W każdym razie mieszkając koło parku, ośmielę się stwierdzić z absolutnym przekonaniem, że park byłby zdecydowanie czystszy, gdyby wejście do niego mieli tylko i wyłączenie właściciele psów ze swoimi pupilami. Cała reszta z dziećmi włącznie powinna mieć kategoryczny zakaz. 

czwartek, 23 kwietnia 2015

Badania

Są na świecie ludzie, którym przydarzają się „te wszystkie śmieszne historie z których możemy się potem pośmiać”; i co tu dużo mówić – Lela jako weteran śmiało mogłaby być przedstawicielem takiej grupy np. przy ONZ. A czemu?

Zapowiadał się zwykły, może nawet lekko nudny czwartkowy poranek w przyszpitalnej przychodni laboratoryjnej, która rutynowo, dzień w dzień, zajmuje się badaniem składu…ekhm.. szeroko pojętych materiałów biologicznych przyniesionych w owo miejsce na wyraźne zlecenie (najczęściej) lekarza. Zdarza się, że co bardziej krwisty materiał pobierany jest na miejscu, wtedy poza standardowym „proszę - dziękuję, odbiór wyników jutro – aha do widzenia” można jeszcze usłyszeć coś w stylu „Panie Marku, oddychamy głęboko, to tylko igła, no już dobrze” – i pan Marek lat ponad 40, wzrostu 2metry, z zacnym obwodem w karku wychodzi z gabinetu, może lekko blady, ale za to z odznaką „Dzielny Pacjent”.

Tak było również i tym razem, Lela odprowadziła „pana Marka” wzrokiem wyrażających pochwałę za bycie odważnym, a stojąc w kolejce, która dla socjologa mogłaby być przekrojową grupą badawczą całego społeczeństwa; i mając w pamięci historię sprzed kilku lat, kiedy to skradziono jej ….

(tak, tak – skradziono! Wspominałam może o ludziach, którym przytrafiają się ciekawe przygody…no właśnie – pełen opis tego wydarzenia dostępny tutaj -    Opis wydarzenia
 ostrzegam, dzieją się straszne rzeczy!)

…. nie ważne co - powiedzmy że niewątpliwie jej własność - Lela zajmowała się głównie pilnowaniem tego co ze sobą zabrała, a co siedziało póki co w plecaku. Aż nadszedł czas konfrontacji z Panią Z Okienka

- „A co to przyniosła? Czemu tak mało? Nie wie, że więcej potrzeba? Gdzie reszta?”

Lela postanowiła się rozejrzeć, i upewnić że wszystkie te słowa, oraz prawy palec wskazujący należący do pani z laboratoryjnego okienka skierowane są jak najbardziej w jej stronę. Tyle wystarczyło by zamieniła się na twarzo-kolory z kwitnącym makiem; za to reszta kolejki nadstawiła uszu, i tak oto poranek przestał być nudny.
Druga ręka owej damy poruszała się ruchem wycieraczek samochodowych, i w dość szybkim tempie malowała w powietrzu półkola, dodajmy tuż przed Lelowym nosem. Nie byłoby to może jakoś specjalnie niepokojące, gdyby nie fakt, że ten przestrzenny rysunek kreślony był za pomocą małego pojemniczka z zakrętką w kanarkowym kolorze, a zawartość tegoż opakowania odpowiadała na zadane wcześniej pytanie „co to przyniosła?” każdemu, kto tylko zerknął w tamta stronę.
Środkowe kwestie z przyczyn oczywistych nie doczekały się komentarza, natomiast odpowiedź na pytanie „gdzie reszta” musiałaby zostać podana w jakiś wartościach geograficznych które zlokalizowałyby rurę/odpływ/jakieś konkretne miejsce w kanalizacji; a że GPS-y nie są jeszcze specjalnie jadalne – cóż – Leli pozostał do wykorzystania niewyraźny uśmiech nr 5 który mówił coś w stylu „Czy naprawdę musimy przez to przechodzić?” Chwilowo jednak coś innego zwróciło jej uwagę
Otóż owa dłoń poruszała się niepokojąco szybkim ruchem, jak na rękę która trzyma pojemnik za samą tylko zakrętkę..
- Ale.. bo wie pani…lepiej uważać bo nie jestem pewna czy to dobry pomysł tak machać….

Za późno.
P-Y-K.
Zakrętka została w dłoni, a reszta pojemnika po wykonaniu kilku efektownych ewolucji w powietrzu potwierdziła istnienie wszystkich fizycznych praw, z grawitacją na czele. Chwilę później kolejka, i reszta pań laborantek dziękowała opatrzności że Lela nie wiedziała, że „potrzeba więcej” – inaczej poszkodowanych byłoby przynajmniej kilka razy więcej. A tak – wszystko skupiło się na „operatorce” pojemnika. Wszystko.
Lela na odchodne usłyszała kilka cierpkich słów skierowanych pod adresem wytwórcy owych pojemników, oraz surowe przykazanie by następnym razem zainwestowała więcej gotówki w zakupy apteczne.
Kolejna szansa na zrobienie badań już jutro…:>


niedziela, 19 kwietnia 2015

Lelek kozodój ...czyli krótka historia

Dziś będzie o ptaszku. A dlaczego? Nie jestem ornitologiem a jedyne ptaszki jakie odróżniam to gołębie, kawki, jaskółki ( bo nisko latają :-D ) , kanarki i papugi …już z odróżnieniem wrony od gawrona mam problem i nigdy nie wiem czy to co właśnie przeleciało to kruk czy nie. Nie znam się na ptakach i wstyd to przyznać, tym bardziej, że uwielbiam naszych skrzydlatych przyjaciół, dokarmiam w zimie i wieszam domki lęgowe … Dlaczego więc postanowiłam zamieścić dzisiaj tekst o takim jednym szarym, magicznym ptaszku? Bo wczoraj zadzwoniła do mnie moja dawna koleżanka. Tak dawna, że nie widziałyśmy się ani nie słyszałyśmy od wielu, wielu lat. W trakcie całej rozmowy, moja koleżanka zwracała się do mnie per „Lelek”, „Leluś”, „Lela”. Muszę tu nadmienić, że tylko moi starzy znajomi i przyjaciele tak mnie nazywają. A skąd się to wzięło? Mój dziadek, prof. Sierotwiński kochał Tatry. Do tego stopnia, że razem z babcią kupili starą chałupę w Bukowinie Tatrzańskiej ( taką zbudowaną bez jednego gwoździa), włożyli w nią każdą zarobioną złotówkę i spędzali tam wszystkie wolne chwile. Tam dziadek, patrząc na góry,  pisał swoje książki i przygotowywał wykłady, a babcia tłumaczyła kolejne medyczne teksty z francuskiego. Tam też na trzeci dzień po urodzeniu zostałam przywieziona ja, chociaż oczywiście tego nie pamiętam. Legenda rodzinna głosi, że cała wieś przyszła zobaczyć wnuczkę profesora. Babcia napiekła ciast, odpowiednia ilość alkoholu została kupiona i zaczęła się „procesja” pięknie ubranych góralek i górali, a każdy chciał zobaczyć jak też ja wyglądam. Muszę w tym miejscu nadmienić ( bo to ważne przy całości tego opowiadania), że urodziłam się cała pokryta czarnymi włosami … do tego stopnia, że moją matkę ( opaloną już w czerwcu na brąz i mającą kruczo-czarne długie włosy), w szpitalu w Krakowie wzięto za cygankę, a gdy na domiar złego przyniesiono mnie taką całą czarną i kudłatą na oddział, to już prawie nikt nie chciał się do niej odzywać z lekarzami włącznie ( takie to były czasy).
W każdym razie górale kiwali głowami, odprawiali nade mną jakieś tylko sobie znane zabobony, by wypędzić zło i zapewnić pomyślność, aż tu nagle zaczęłam płakać a raczej się drzeć. Podobno nie płakałam normalnie – z mojego gardła wydobywało się coś na kształt „Lel …ek, lel …ek”. Górale jednym chórem zawyrokowali, że ja ( oczywiście w trzecim dniu życia! ) mówiłam LELEK. No cóż! Zawsze byłam zdolna! Dziadek podchwycił to i cała rodzina zgodnie zdecydowała, że tak mnie będą nazywać. Lepsze to w końcu niż imię „Berenika” które wymyśliła moja mama, niosące za sobą historię tylu dziwnych i bezwzględnych kobiet w historii. I wtedy podobno okazało się, że „lelek” w gwarze góralskiej oznacza „nietoperz”. Góralki, jak czarownice pochylające się nad łóżeczkiem, jedna przez drugą wieszczyły, że będę lepiej czuć się w nocy niż za dnia … że będę miała tą ciemną stronę charakteru … że ….tu nastąpiło wróżenie jak w bajce o bodajże „Śpiącej królewnie”, z tą różnicą, że nikt nie wróżył mi królewicza na białym koniu ani szczęścia pod każdą postacią. W końcu drąca się 3-dniowa dziewczynka pokryta czarnymi włosami ( na szczęście szybko wypadły :-D), która w dodatku powtarza słowo „nietoperz” ( oczywiście po góralsku ), nie nadaje się na kandydatkę na szczęśliwą królewnę. A każdy chyba wie, z czym i z kim w ludowych zabobonach kojarzy się nietoperz…. Tak czy inaczej przez całe swoje życie wszyscy wołali na mnie „Lelek” lub „Lela”. Dopiero gdy miałam prawie trzydzieści lat, doszłam do wniosku, że to mało poważne i już nikomu nie pozwoliłam się tak nazywać. Ale nadal moi przyjaciele i znajomi z dawnych lat, tak samo jak rodzina, tylko w ten sposób na mnie mówią.
Wczoraj, gdy moja koleżanka przypomniała mi to moje drugie imię, postanowiłam zaglądnąć do Internetu i sprawdzić, czy z tym lelkiem i nietoperzami to prawda. I jakież było moje zdziwienie gdy okazało się, że to nocny ptak. Tak samo magiczny jak nietoperze, tak samo bezszelestny, tak samo niewidoczny … tak samo tajemniczy. Dlatego niejednokrotnie mylony z nietoperzami a w wielu gwarach, w tym góralskiej i ukraińskiej to słowo faktycznie oznacza nietoperza.
Poniżej zamieszczam kapitalny tekst, który znalazłam na bardzo ciekawym blogu Blog o ptakach - Plamka Mazurka
Tekst pochodzi z „Kulturalnego atlasu ptaków” Michała Kruszona.
Lelek kozodój  fot. Henryk Kościelny

"Prawdziwe lingwistyczne cudeńko! Nie dość, że lelek, to jeszcze do tego kozodój. Jest niemal pewne, że pojawienie się tego ptaka musiało odbierać kozom mleko. Lelek jest jednym z ptaków magicznych. Trudno dostrzegalnym mistrzem mimikry. Zdarza się, że podczas zbierania grzybów natkniemy się na niego w iglastym lesie. W zasadzie można go prawie nadepnąć. Wtopiony w leśne poszycie staje się niewidoczny. Czasem przeczekuje kolejny marny dzień, przywierając do podobnie jemu ubarwionej gałęzi. Usadawia się zawsze wzdłuż niej, nigdy w poprzek. Wzlatuje, przestraszony, w ostatniej chwili. Ulatując zaledwie kilka metrów, udaje rannego. Tak co chwila, wyprowadzając niespokojnego go intruza w pole, a raczej w głąb lasu. Często powłóczy przy tym skrzydłem, pozorując, że jest ono złamane. To cwany ptak. Dla wielu staje się wzorem postępowania w życiu. Stosując zasady lelka, można zrobić karierę niemalże ministerialną. W tym miejscu cisną się na usta przykłady, których nie wymienię.
Skupię się jednak na tym, co w lelku najważniejsze, czyli na jego nie do końca ziemskiej naturze.
Bezzasadne, wedle naukowców, przekonanie, jakoby lelek wysysał kozom mleko, funkcjonowało powszechnie jeszcze z XIX stuleciu. Podobnie zaprzeczają dziś owi mędrkowie, że wiele wspólnego z lelkami mają bagienne błędne ognie. Tak domniemali zamieszkujący leśne uroczyska ludzie, zresztą do dziś przekonani o swoich racjach. Lelkiem zwano najczęściej złego ducha, a nawet diabła; w najlepszym razie nazwano tak wioskowego głupka. Miała takiego każda wioska, bywał w niej popychadłem dla - uchodzącej za normalną - części wioskowej społeczności. Mówi się, że lelek to taki ktoś, kto się waha przy podejmowaniu decyzji. Kołysze się, to w lewo, to w prawo, zupełnie jak lelek na wietrze.
Lelek fruwa bezszelestnie, swoje loty zaczyna o zmierzchu, kiedy opuszcza kryjówkę ukrytą na zrębie, gdzieś między korzeniami sosny. Oblatuje nocą skraj lasu i bagienne łąki. Niektórzy mylą go przez to z sową, a jeszcze inni z nietoperzem. Zresztą do dziś w ukraińskich uroczyskach nietoperz bywa nazywany lelkiem.
Gdy lelek frunie nie słychać furkotu skrzydeł, ma wielkie, wytrzeszczone oczy i wąsaty dziób. Robi wrażenie, jakby chciał wypatrzyć kozę, do której wymion przysysa się szeroko otwartym dziobem. Tak posilony przekracza lelek granicę świata duchów, aby zdać relację z tego, co zachodzi na ziemi wśród zwierząt i ludzi. Na przykład o tym, kto decyduje o niszczeniu pięknych rzecznych dolin, górskich stoków czy bagnistych łąk. Dla winowajców szykują już madejowe łoża. Takie właśnie zadanie stawiane jest przed lelkiem. Tylko żal, że coraz mniej lelków zamieszkuje naszą okolicę, coraz gorzej poinformowane są przez to zaświaty i wydają mylne decyzje z powodu zbyt małej wiedzy. Sądy boskie są też przez to mniej sprawiedliwe. Lelki w roli posłańców robią co mogą, jednak nie nadążają już za zmianami. Same przenoszą się więc w zaświaty na stałe."

czwartek, 16 kwietnia 2015

Iż … aczkolwiek … i takie tam inne ☺ ...

Niedawno poszłam na swój ukochany plac targowy czyli na Kleparz ( oczywiście stary a nie nowy) i byłam świadkiem takiej oto rozmowy:
- Poproszę tę pomarańcz a nie tamtą.
Nadmienię, że mówiła to starsza osoba ubrana bardzo elegancko ( a już na pewno za elegancko na to miejsce).  Przypuszczam,  że część czytających mnie osób zastanowi się przez chwilkę dlaczego mnie to tak rozśmieszyło i dlaczego właściwie o tym piszę.
„pomarańcz”?
Nie raz już słyszałam taką odmianę i niezmiennie mam zawsze ochotę taką osobę poprawić. To jest „ta pomarańcza”! Zawsze i wszędzie !
Słuchając tej pani przypomniałam sobie różne słowne i gramatyczne „kwiatki”, które kiedyś z pasją zapisywałam. Podejrzewam, że musiałabym napisać felieton na 300 stron aby je wszystkie tutaj zmieścić, więc pozostanę przy paru, które doprowadzają mnie do szału, a niestety używane są przez ogromną rzeszę ludzi, z którymi przebywam na co dzień.
  1. Pierwszy „kwiatek” to BYĆ NA MIESZKANIU. Czyli gdzie? Na dachu? Kiedyś zapytałam jedną dziewczynę dlaczego ona „jest na mieszkaniu” i dowiedziałam się, że jak jest wynajęte to „na” a jak swoje to „w”. No czegoś takiego jeszcze nie słyszałam. Nie jesteśmy „na mieszkaniu” i „na weekend nie jedziemy gdzieś tam”. Jesteśmy W MIESZKANIU i W WEEKEND jedziemy.
  2. Uwielbiam gdy ktoś „cofa się do tyłu” lub coś „spada w dół”. Tak jakby można było cofnąć się do przodu albo w bok lub spaść do góry. Powodzenia!
  3. Fraza "bynajmniej nie" zawsze wzbudza u mnie atak śmiechu połączony z kaszlem co niestety grozi śmiercią, więc proszę tego przy mnie nie wypowiadać.
  4. „Ona ożeniła się z nim w tamtym roku”. No proszę! A on pewnie wyszedł za nią za mąż? No tak …mamy „gender”,  więc tak prawdę mówiąc nie istotne jest kto jest ŻONĄ ( Ożenić się) czy MĘŻEM ( wyjść za mąż).
  5. Skoro o małżeństwie mowa to przedstawianie kogoś „to jest mój małżonek” lub „to jest moja małżonka” jest wprost koszmarne ( no chyba, że chcemy zażartować)
  6. I w tym miejscu wracam do tytułu tego felietonu. Słówka „iż” oraz „aczkolwiek” Brrr! Wiadomo, że słówko „iż” to synonim „że” ale to nie to samo. „Iż” jest pretensjonalne i nadęte. Do tego nie spełnia podstawowej funkcji synonimu czyli nie można tego ot tak sobie wymiennie stosować. Jeżeli chodzi o „aczkolwiek” to mamy przecież takie słowa jak „chociaż", "choć", "ale", "jednak", czy "jednakże"  

Jeżeli macie jeszcze inne przykłady słownych i gramatycznych „kwiatków” to proszę wpisujcie je w komentarzach ☺

piątek, 10 kwietnia 2015

(Po)rzucona kurtka

Wczoraj byłam świadkiem wydarzenia, po którym – nie ukrywam – załamałam ręce.
Ci, którzy śledzicie Boutiki wiecie, że niedawno pojawił się tutaj tekst o młodej pani doktorantce, która uważała że ludzie po czterdziestce nie wiedzą jak wygląda komórka i komputer – ot, taki niepokojący stan umysłu owej damy. Ale wcale nie dzieje się dobrze, gdy dorośli ludzie pomiatają młodszymi od siebie, tylko dlatego że mają nad nimi jakąkolwiek przewagę. Naprawdę, trudno mi zrozumieć zachowanie, jakim popisała się ostatnio w sklepie odzieżowym (i to na moich oczach!) dojrzała kobieta, w ciuchach-wyglądających-na bardzo-bardzo-drogie. Otóż owa pani przymierzała kurtkę (to jeszcze nic dziwnego w sklepie z ubraniami), a kiedy okazało się że coś jednak jej nie pasuje – czy to kolor, czy rozmiar – postanowiła….rzucić te kurtkę na podłogę (!!) prosto pod nogi nadchodzącej ekspedientki. Przez chwilę miałam nadzieję że ubranie po prostu wypadła jej z ręki, ale kiedy młoda dziewczyna zrobiła duże oczy w których siedziało pytanie „ale co to ma być??” usłyszałyśmy obydwie że „przecież chyba podniesie bo i tak sprząta, a jej (klientce) się nie chce wracać do wieszaków”…uwierzcie, że chciałam podnieść tę kurtkę, ale uprzedził mnie chłopak stojący obok nas, który rzucił tylko pod nosem że niestety ale trafiają się czasem takie trudne przypadki.
Niełatwo to w jakikolwiek sposób skomentować. Zawsze się zastanawiam co kieruje ludźmi w takich momentach – próbują leczyć własne kompleksy kosztem innych ludzi? Szef mnie męczy w pracy, to ja pomęczę innych? Jakaś zawiła ta logika..

Nie  poszanujesz drugiego – nie poszanują Ciebie. Czy to takie trudne do zrozumienia?

czwartek, 2 kwietnia 2015

My love, my life czyli o znajomości języków ...

Kilka dni temu, w poszukiwaniu pewnej starej, ale jakże przyjemnej dla ucha piosenki zdarzyło mi się zawędrować w dość dziwne i tajemnicze rejony serwisu youtube. Wśród filmików które portal „sugerował” jako warte obejrzenia znalazł się również i taki, który przyciągnął moje oko – ot zdjęcie sympatycznego zwierzaka. Kliknęłam „play”, i okazało się że zawartość niewiele ma ze zwierzakami wspólnego, gdyż był to tylko awatar, którego zdjęcie rozpoczynało każdy film należący do pani zawodowo zajmującej się nagrywaniem filmów z różnych uroczystości typu śluby/studniówki itp. Już miałam sobie stamtąd pójść, i pewnie tak by się stało, ale…

….ewidentnie coś było „nie tak”…

…otóż moje ucho wyłapało fragment tekstu piosenki służącej za podkład muzyczny. Piosenka śpiewana po angielsku. Słucham jeszcze chwilę, wszystko staje się jasne, i już nie wiem czy mam się śmiać czy płakać. Co takiego mi nie pasowało?
Jakoś kłóciła mi się ze sobą kwestia AŻ TAK ciekawego połączenia wizji z fonią. Otóż z ekranu zerka na mnie zakochana (mam nadzieję) para, generalnie ewidentna czołówka do filmu ze ślubu tych dwojga. A w tle…la la la my love my life… - i pani od pieska preriowego radośnie stwierdziła, że skoro w tekście jest „LOVE” to może być tylko dobrze, a najpewniej wspaniale. Po co w ogóle sprawdzać o czym jest dany kawałek; przecież skoro jakaś kobietka śpiewa że „LOVE” a na dodatek przez całe „LIFE” – to musi to być wymarzona nuta weselna. Oczywiście komentarze tylko pozytywne [ale wiem dlaczego – jak wpisałam swój to zniknął po dwóch minutach..;) ] że „jakie to piękne”, „jaka to piosenka” „też tak chcę”, itp.
Uwierzcie wszyscy zachwyceni, że nie chcecie. Chyba że nie będzie przeszkadzać wam łkająca tymi słowy Agnetha: 
(…)
So now we'll go separate ways 
Never again we two 
Never again, nothing I can do

Like an image passing by, my love (słowo klucz :), my life 
In the mirror of your eyes, my love, my life 
I can see it all so clearly 
Answer me sincerely 
Was it a dream, a lie? (…)

…I tak dalej. Wszystkim zainteresowanym polecam zapoznanie się z całym tekstem (praktycznie na każdej stronie dostępne jest polskie tłumaczenie) piosenki „My love, my life” zespołu ABBA. Generalnie jest to pożegnanie/ rozstanie, bo co innego może znaczyć „Zatem teraz pójdziemy swoimi drogami”? Chyba że to jakaś nowoczesna forma ekspresji artystycznej, i to ja czegoś nie rozumiem.
Jasne, jest mnóstwo piosenek które nuci się latami bez zagłębiania się w teksty – to normalne. Ale zajmowanie się takimi rzeczami zawodowo to trochę coś innego – zwłaszcza że pani pochwaliła się w internecie jak wspaniałą rzecz zrobiła. Wydaje mi się, że sprawdzenie o czym ktoś śpiewa nie jest w dzisiejszych czasach specjalną trudnością, nawet dla kogoś kto zupełnie nie zna danego języka, wiem bo chcąc zgadnąć o czym śpiewa np. Ramazzotti, nie raz pytałam innych, czy korzystałam z dobrodziejstw Internetu.
Że jak amore to od razu o szczęśliwej miłości?

No właśnie niekoniecznieJ