Ostatni weekend
spędziłyśmy z Lelą w Tatrach, i może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego – w
końcu ludzie często gdzieś wyjeżdżają, ale…dotknęła nas klątwa zakopianki,
która z grubsza polega na tym, że jeśli ktoś ośmieli się rzucić tej przeuroczej
trasie okołosobotnie wyzwanie, to ona i tak go pokona, bo jest złośliwa, tak
ma, i koniec kropka. W sumie, jak teraz o tym myślę to cieszę się bardzo że
mogę napisać „spędziłyśmy w Tatrach” a nie „przesiedziałyśmy w aucie” – a
sądząc po opowieściach znajomych to właśnie stało się udziałem wszystkich tych,
którzy w sobotę „do”, a w niedzielę „z” ruszyli się tylko godzinę później niż
my. Mimo przedsięwzięcia zapobiegawczych środków w postaci wczesnego wyjazdu, i
tak trafiłyśmy na mur-nie-do-przebrnięcia, a co za tym idzie odstałyśmy swoje
przed nieszczęsnym mostem ze światłami i jednym pasem ruchu (kto choć raz był w
tamtych okolicach wie o czym mówię). Swoją drogą – zaczynam podejrzewać, że
czyjś „szwagier” wygrał przetarg na remont tego cuda inżynierii lądowej, przy
czym w umowie nie zawarto klauzuli w jakim czasie robota powinna być skończona.
Gość dostaje kasę za każdy miesiąc bo co ma nie dostać, w ramach wykazywania
kosztów konserwuje sobie sygnalizator, i generalnie mu się nie spieszy - bo poważnie nie widzę innego wyjaśnienia dla
faktu remontowania jednego mostu przez tyle lat!!
Trochę zabawnie
było posłuchać odpowiedzi jednego pana, który komentując nasze narzekanie że
„długo jechałyśmy” stwierdził że owszem, droga powinna być zrobiona, bo wtedy
łatwiej byłoby się do nich dostać, ale jednocześnie wszystko powinno zostać
„tak jak jest”. No i jakoś tak…brakło nam argumentówJ
Oczywiście
przyrzekłyśmy sobie, że ostatni raz jedziemy w stronę górzystego południa
weekendową porą, a jeśli już nam się zdarzy - to następną wycieczkę zaczniemy
gdzieś we wtorek o 23.00. Ale za to Tatry piękne, a pogoda – marzenie sprzyjała
długim spacerom… Tak dobrze czasem po prostu pobyć razem, nigdzie się nie
spieszyć. I tylko ciągle nie wiem co ma wspólnego szerszeń z wiśniówką J